Zimą 2016 roku zastanawiałem się, gdzie by tu popłynąć w kolejny pieśniowy rejs i na czym? Chciałem inny żaglowiec, poznać coś nowego. Ważniejsze było na czym, a nie gdzie. Jak zwykle w takich sytuacjach rządzą przypadki, choć ja mam na to inną, i to potwierdzoną teorię. Jak postawicie kubek rumu, to Wam może kiedyś opowiem.
Zaczęło się od tego, że szukaliśmy nowego kompasu dla naszej Caipirinii. I tu jak zwykle nieoceniony okazał się Rysiu Rajchel, który do mnie zadzwonił i mówi: Mam dla ciebie kompas, taki jak chcesz, nowy i taniej. Tu masz namiary na mojego kumpla Piotra, który kupił sobie kompas na żaglowiec, ale mu nie pasuje. Zadzwoniłem do Piotra i okazało się, że będzie w Opolu, bo pochodzi z Tułowic i właśnie wybiera się do mamy. Kurczę – pomyślałem – chłopak od nas, który się tak zadekował, że nic o nim do tej pory nie było wiadomo.
Spotkaliśmy się w tawernie Kubryk w Opolu, by dokonać wymiany. Miało to potrwać tyle co wypicie kawy. Gadaliśmy ponad trzy godziny i było nam mało, niestety Piotr musiał jechać. Ale kolejny pieśniowy rejs był już klepnięty, no, prawie. Okazało się, że Piotr Intres razem z partnerką Joasią posiadają brygantynę Jean de la Lune pod angielską banderą. Żaglowiec nieduży, tak dla 24 osób. Dla nas idealnie. W sierpniu będą w Polsce w Gdańsku na stoczni, a potem wracają do UK. Na poczekaniu wymyśliliśmy, że z Gdańska przez Karlskronę i Bornholm popłyniemy do Świnoujścia w tygodniowy rejs. W ciągu miesiąca dogadaliśmy szczegóły i ruszyliśmy z werbunkiem. Zebranie załogi trwało dosłownie chwilę. Do współpracy zaprosiłem Grażynę Wodiczko i Pawła Białego, którzy razem ze mną mieli oficerować.
W maju 2016 roku zorganizowaliśmy w tawernie Kubryk spotkanie z kapitanem Piotrem Intresem, który opowiedział nam o historii Jeana de la Lune, systemie szkolenia RYA, a przede wszystkim mogliśmy zobaczyć filmy i zdjęcia z rejsów tego żaglowca, który nie wyglądał okazale na zdjęciu, ale jak się potem okazało – miał swoją duszę i klimat drewnianego żaglowca.
Z nami popłynął też Jacek Łuczak, który na bieżąco relacjonował nasz rejs na antenie Radia Opole, które zawsze jest z nami. Poniżej relacje pisane na bieżąco przez autora, część publikowana na stronie Facebook/Pieśni spod żagli.
Fotografie: autor oraz Jacek Chochulski
29 lipca
Przyjechałem do Gdyni dzień wcześniej, bo miałem w planach jeszcze kilka spotkań związanych z niniejszą książką: Urząd Morski, Polski Rejestr Statków oraz odwiedzenie przyjaciół. Całą noc telepaliśmy się z Biedroną pociągiem, w którym nie można było zgasić światła. Niby wagony nowe, ale klimaty stare jak za PRL. Nad ranem byłem zmęczony, a dzień szykował się bardzo intensywny.
Taryfą pognaliśmy na statek. Czy na pewno wypłyniemy? Statek jeszcze w ferworze remontu, mnóstwo szlifowania, malowania, ale w końcu załoga przyjedzie dopiero na drugi dzień, więc nie ma się co martwić. W razie czego, jak przyjadą, to pomożemy wszyscy i będzie pięknie. Serdeczne przywitanie z Piotrem, Joasią i Rysiem Rajchelem. Piotr wiedział, że mam plany na cały dzień i jego propozycja spadła na mnie jak wygrana w lotka. Po południu przestawiamy statek do Gdańska, to ty bierz moją furę, załatw, co masz załatwić, i przyjedź do Gdańska. Ja też będę miał problem z autem z głowy. Widzimy się wieczorem.
Po powrocie na żaglowiec rozdzieliłem kajuty i obejrzałem kajuty pod dekiem. Miał klimat starego żaglowca. Spodobał mi się bardzo i wiedziałem, że się w nim zakocham. Wieczorem – jak to wieczorem w porcie: opowieści przy szklaneczce rumu.
30 lipca
I zaczął się IV Rejs Pieśni spod Żagli. Cieszyłem się bardzo. Znowu zobaczę ryjki moich kompanów, za którymi się stęskniłem. Załoga ma być o 14 na burcie, ale wiem, że zaraz się pojawią, bo rano przyjechali do Gdańska. Poranne zwiedzanie miasta, a potem kawa u Andrzeja Kopytki na jego Delphi. Gdańsk ma swój klimat, a jeszcze te targowiska staroci.
O 14.00 załoga zameldowała się na burcie. Obiad, szkolenie z bezpieczeństwa. Wszyscy od miesięcy wiedzą, w której są wachcie, więc nie ma żadnych problemów. Zresztą większość płynie z nami po raz kolejny. O 18 rzucamy cumy. Wieczór na Helu.
Na swojej Delphi odprowadza nas Andrzej Kopytko, któremu robimy zdjęcie na pożegnanie. Niebawem zobaczymy się w Opolu. Po drodze mijamy Westerplatte, oddajemy salut banderą. Zastanawiam się, czy żeglarze jeszcze tak robią, czy jesteśmy dinozaurami… Od paru lat widzę, że etykieta morska powoli zanika, ale mam cichą nadzieję, że jeszcze wielu polskich żeglarzy wie, z czym to się je. Zatokę przeskakujemy na silniku i o 21.30 cumujemy na Helu. Jest jeszcze jasno, wieczór zapowiada się piękny.
To nasz kolejny pierwszy wieczór przed rejsem na Helu. Wyciągamy nasze śpiewniki, rum, gitarę i zaczynają się pieśni i opowieści. Piotr znienacka wyciągnął swoją gitarę i pojechaliśmy na dwie. Dominował repertuar zespołu Róża Wiatrów. Okazało się, że Piotr znał doskonale muzyków z tej grupy i uczestniczył przy powstawaniu wielu ich piosenek, które my akurat bardzo lubimy.
O 22.30 rozpoczął się pokaz fajerwerków nad portem. Oczywiście na naszą cześć! Opowieść, że Piotr zszedł nam z ceny i za różnicę wykupiłem pokaz na cześć tak zacnej załogi, niestety nie przekonała moich współtowarzyszy. Mimo to Jean de la Lune na tle sztucznych ogni wyglądał bajkowo.
Śpiewaliśmy do trzeciej w nocy.
31 lipca
W niedzielę po śniadaniu przy fantastycznej pogodzie załoga przeszła szkolenie z chodzenia po rejach. Niektórzy nie weszli, a mnie się przypomniał Dar Młodzieży w marcu 2010 na Północnym, kiedy we mgle wisieliśmy wysoko na rejach, a pokładu nie było widać. Byliśmy zawieszeni w nicości. To było wyjątkowe przeżycie. Reje na Jean de la Lune są dużo niżej, bo to znacznie mniejszy żaglowiec od Daru. Po szkoleniu zamówiliśmy sobie meleksa, których mnóstwo jeździ po Helu, i kazaliśmy się zawieźć do sklepu na ostatnie zakupy. Chwilę później popłynęliśmy do Władysławowa po paliwo. Szybkie tankowanie i wreszcie w morze.
Zachód mieliśmy piękny, ale było widać, że pogoda się zmieni. Kiedy o 4 w nocy pierwsza wachta wchodziła na mostek, lało już jak z cebra. Wiatru nie było w ogóle i żagle trzeba było zrzucić, ale prognozy i Radio Witowo mówiły co innego. Przed ósmą rano pojawił się północno-zachodni wiatr. Najpierw cichutki i słabiutki, aż zrobiło się 5 B. Żagle do góry i jedziemy. Pojawiła się bałtycka fala i co niektórzy zaczęli oddawać hołd Neptunowi i karmić rybki. Na obiedzie była jeszcze cała załoga. Na kolacji już tylko jej nieznaczna część.
Około 18 zobaczyliśmy szwedzką wyspę Utklippan, zrobiliśmy zwrot i powoli pięliśmy się na NW w kierunku na Karlskronę, którą dziś około północy zdobędziemy. Szwedzi, zamykajcie drzwi i okna, nadchodzi polski potop.
4 sierpnia
Karlskrona zdobyta. Zgodnie z założeniami wpłynęliśmy do portu po północy. Było ciekawie, bo próbowaliśmy wywoływać przez radio Harbor Mastera, dzwonić do bosmana – i cisza. Nie wiedzieliśmy, gdzie możemy i czy możemy stanąć. Więc stanęliśmy w miejscu, gdzie przed laty staliśmy na Zawiszy Czarnym na I Rejsie Szantymaniaków, o czym sobie przypomniałem, patrząc na długi pirs, który się wyłonił po wpłynięciu w basen portowy. Wejście nocą do Karlskrony jest ciekawe nawigacyjnie, tak że było trochę ćwiczeń. Cumy rzucone i można było wypić za cudowne ocalenie.
Karlskrona, choć wpisana na listę UNESCO, nie ma dużo atrakcji, nawet na jeden dzień, ale koniecznie trzeba zobaczyć muzeum marynistyczne, w którym można spędzić cały dzień. Wieczorem o 19 opuściliśmy miłą Karlskronę. Dodam jeszcze, że zjedliśmy bardzo dobre opiekane śledzie.
Kolejnym waypointem naszego rejsu miała być malutka wyspa Christiansø. Ufortyfikowana duńska wyspa o długości 600 i szerokości 400 m. Prognozy zapowiadały słabe wiatry, tak że czekała nas lekka, ciepła i gwiaździsta noc. Nie zliczę spadających gwiazd i statków, które minęliśmy. Oficerowie mieli co robić. Ale noc była po prostu piękna. Nad ranem zobaczyliśmy Christiansø. Przed wejściem do portu na skałach wylegiwały się stada fok, które nas pięknie przywitały podniesionymi dumnie głowami. Port mieliśmy ustawiony dopiero na 11, ale prognozy zapowiadały wiatry do 40 węzłów i stwierdziliśmy, że trochę byśmy tu utknęli, więc zrobiliśmy dwa kółka dookoła wyspy. Czas dla fotoreporterów i KK 160° na Nexø.
Wiatr zaczynał tężeć, ale nam zostało już tylko kilka mil. Po drodze minęliśmy polski kecz gaflowy Ark z Kołobrzegu. Zgodnie z etykietą pozdrowiliśmy się jednym długim dźwiękiem i zaczęliśmy się przygotowywać do wejścia do Nexø. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, bo bardzo mało miejsca zostało dla nas w porcie na manewry. Wchodząc do małego basenu, mieliśmy 1,5 m więcej od całkowitej szerokości Jeana de la Lune i po lewej stronie prom z Kołobrzegu. Było ciekawie, ale stanęliśmy elegancko, choć Piotr się lekko spocił, a mnie – ku radości całej załogi – udało się rzucić ze statku pętlę szpringu dziobowego na poler, dzięki czemu nie trzeba było wykonywać ekwilibrystycznych skoków na ląd, bo niestety nikt z kwiatami na nas nie czekał.
Na wieczór zaplanowaliśmy tańce,6 sierpnia zgodnie z rejsów.
6 sierpnia
Nexø nie było przygotowane na pląsy i podtrzymanie tanecznych tradycji naszych rejsów. Trochę nas Duńczycy zawiedli, ale za to nadrobili wyśmienitym dorszem w portowej restauracji, choć jego cena na długo pozostanie w mojej pamięci. Ale w końcu to wakacje. Mimo braku parkietu tańce i tak się odbyły – w naszej mesie, do długich godzin nocnych. Górowały wachty I i III.
Nexø jest małym miasteczkiem portowym, które mocno ucierpiało podczas II wojny światowej, ale i tak można dostrzec kilka ciekawych perełek. Warto też zobaczyć park motyli, a nawet – jak to uczyniła III wachta – wynająć rowery i pojeździć po okolicy. Nexø to miasteczko na jeden dzień.
O 18.30 rzuciliśmy cumy i popłynęliśmy do Sassnitz. Wyliczyliśmy, że dodatkowo możemy poświęcić dwie godziny na wizytę w tym małym porcie na niemieckiej wyspie Rugia. Ostatnia noc na morzu była ciepła i prawie bezwietrzna. Natomiast oficerowie ponownie mieli co robić ze względu na bardzo duży ruch statków i kutrów, ale dzięki temu wachty miały piękne szkolenia.
Rano, mijając urokliwe klify wyspy Rugii, zacumowaliśmy w Sassnitz. Na pewno warto odwiedzić łódź podwodną Royal Navy wycofaną ze służby w 1962 roku. Wizyta na takim okręcie daje dużo do myślenia o warunkach życia pod wodą. Drugim hitem tego portu jest zacumowany w rogu portu mały niebieski kuter przerobiony na bar rybny. Bajka dla podniebienia i ogromny wybór bałtyckich ryb w różnej formie. Warto zostawić parę euro i pilnować swojego zakupu. Chwila nieuwagi i mewy zeżrą wszystko – o czym informuje tabliczka na barze. Niestety mój kolega Robert stracił czujność, co kosztowało go drugie 5 euro.
Chwilę po wyjściu z główek usłyszeliśmy bicie na alarm w dzwon. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale w 2,5 minuty załoga stawiła się na deku w kapokach. Na szczęście był to alarm ćwiczebny, ale wykorzystując tę niespodziewaną okazję, przeprowadziliśmy małe szkolenie z ratownictwa. Np. jak skakać do wody z kapokiem albo jak sobie z nim radzić w wodzie. Kąpiel i harce w Bałtyku – miodzio :-) Mistrzem skoków na fale został Wiktor za wyjątkowo udany skok.
Teraz pozostał nam już tylko ostatni przelot do Świnoujścia. Neptun podarował nam piękną, słoneczną pogodę i ku naszemu zdziwieniu zaraz po obiedzie sam jego majestat zaszczycił nas swoją obecnością w towarzystwie prześlicznej urody Prozerpiny.
7 sierpnia o godzinie 15.00 słońce zaczęło jaśniej świecić, morze stało się gładkie jak tafla lodu i zniknęły wszystkie chmury. Tylko starzy, bezzębni żeglarze z bielmem na oku wiedzieli, co to oznacza. Statek został wybrany przez Neptuna – Władcę Mórz, Morski Majestat – do odwiedzin. Załoga z opuszczonymi głowami rzewnie wołała: „Neptunie, odwiedź nas”, bo Neptun, jak każdy władca, ma kaprysy i w ostatniej chwili mógłby się rozmyślić.
Usłyszeliśmy stuk inny niż znane nam na statku. Stary żeglarz szepnął: To odgłos trójzęba, nie patrzcie w oczy władcy. Neptun odezwał się swoim aksamitnym, szumiącym spokojną falą głosem: Dawać mi tu te nieświeże flądry i dorsze. Tym samym dał znak, że nowi adepci przejdą teraz przed jego obliczem chrzest. Kapitan potwierdził przydatność załogi. Popatrzyliśmy w końcu na Neptuna. Był piękny, mądry i wyglądał dostojnie. Koło niego, drobiąc małymi kroczkami, zgrabnie posuwała się istota najpiękniejsza – Prozerpina. Odebrało nam mowę na widok królewskiej pary.
Neptun zażądał, by nowi adepci pokazali mu, jak poruszają się po statku, chciał się przekonać, czy tworzą zgraną załogę. Najpierw musieli przejść przez bukszpryt, potem związani jedną wspólną liną przechodzili przez najtrudniej dostępne miejsca na statku. Kiedy Neptun kazał klęknąć wszystkim, stary bezzębny żeglarz rzekł znowu po cichu: uff, zostaną przyjęci. Wtedy władca mórz po raz pierwszy uśmiechnął się i zaprosił każdego przed swoje oblicze. Nakarmił każdego, a potrawa była arcykrólewska, o wysublimowanym smaku, łagodnym i delikatnym, zawierającym wszystkie jadalne składniki mórz i oceanów. Po posiłku Neptun pozwolił każdemu ucałować swoją boską nogę i stało się coś, czego nie pamiętają nawet najstarsi żeglarze. Pozwolił również ucałować najpiękniejszą nogę na wszystkich morzach i oceanach – samej Prozerpiny. Tylko w bardzo starych księgach można znaleźć zapis, że jeśli okrutnie zazdrosny Neptun pozwoli pocałować nogę Prozerpiny, to znaczy, że załogę ocenił bardzo wysoko. Wiedzieliśmy, że zostaliśmy wybrani, i był to dla nas wielki zaszczyt. Neptun nadał imiona neofitom i rozdał certyfikaty. Po czym uśmiechnął się po raz ostatni i majestatycznie razem z najpiękniejszą zeszli w głębiny. Długo staliśmy jak zaczarowani, wlepiając wzrok w miejsce, gdzie zobaczyliśmy ich po raz ostatni. I nagle pojawiły się chmury, morze zmarszczyło się na nowo, słońce zaczęło zachodzić, a my wchodziliśmy w główki portu Świnoujście. Rejs dobiegł końca.
O 23.00 kapitan Piotr Intres rozdał opinie i powiedział: Jesteście jedną z najlepszych załóg, z jakimi do tej pory pływałem. A my do czwartej w nocy przy dźwiękach dwóch gitar i harmonijki znowu udowodniliśmy, że był to kolejny udany rejs Pieśni spod Żagli i na pewno nie ostatni.
Dziękuję całej załodze za wyjątkowy tydzień.
Organizatorus Czwartus Rejsus
Ryschardt von Oppeln