III Rejs Pieśni spod Żagli

Wyprawy |
Gruissan (Francja) do Kasteli (Chorwacja) |
2015-05-31 |
2154
Był słoneczny styczniowy dzień 2015 roku. Razem z Tomkiem Pruskim wracaliśmy ze Stargardu Szczecińskiego do Opola. W pewnej chwili Tomek odebrał telefon: znajomy opowiedział mu historię jachtu, który jest do wzięcia.

Kilka dni później spotkaliśmy się z owym znajomym, by zobaczyć zdjęcia tego cuda. Okazało się, że w małym francuskim porcie Gruissan, położonym nad Zatoką Lwią, stoi jacht Sun Odyssey Magic 44, którego właściciel musiał się pozbyć. Tym właścicielem był Marc Poisson, który od wielu lat mieszkał na tym jachcie, ale postępująca choroba uniemożliwiła mu dalsze na nim funkcjonowanie. Jachtem był zainteresowany człowiek z Lubina – Robert U., którego nie znaliśmy, ale który miał możliwości finansowe, coś tam w życiu żeglował i zamarzył mu się jacht. Tomek nie mógł, ale ja podjąłem wyzwanie i postanowiłem z nieznaną mi ekipą pojechać do Francji zobaczyć Odysseya.

W marinie wdzięcznie kołysała się Caipirinha, bo tak nazywał się tajemniczy jacht. Widok był smutny. Cumy zbutwiałe, pokład zapuszczony, a w środku uroczy, chociaż schorowany Marc. Zadawałem sobie pytanie jak w takim stanie on tam sobie radził… Był z nami inny Tomek, z Legnicy – przyjaciel Marca, który opowiedział nam o jego chorobie i o tym, że będzie już tylko gorzej. Jacht na cumach stał pięć lat.

Zabrałem się do oględzin. Wszystko wymagało solidnego odświeżenia i remontu. Rollfok był zatarty, rolowany grot nie chciał w ogóle wyjść z masztu, ale silnik zapalił. Udało się odcumować jacht i wyszliśmy na chwilę przed port. Na samym grocie chwilę popływaliśmy. Przy pierwszym zwrocie grot się podarł. Ucho szotowe, które wystawało z masztu było zbutwiałe od słońca. Jacht ledwo sunął na silniku. Śruba i kadłub zarośnięte. Nie mając mocy na silniku, z małym kłopotem, ale udało nam się wrócić na miejsce.

Jacht był piękny, w końcu to francuska jednostka z 1990 roku, 44-stopowa, ale wymagał remontu. Zaproponowałem, byśmy go przygotowali do rejsu i przerzucili do Chorwacji, gdzie będzie nam bliżej i łatwiej.

I tak też się stało. Przez dwa miesiące załatwialiśmy formalności, kupowaliśmy potrzebny sprzęt i na majówkę pojechaliśmy większą ekipą przygotować jacht. Trwało to pięć dni, łącznie z wyciągnięciem, oszlifowaniem, malowaniem, sprawdzaniem instalacji, naprawą żagli i milionem różnych rzeczy. Na miejscu przyjaciel Marca obiecał nam zrobić generalny przegląd silnika. 16 maja mieliśmy wypłynąć.

Oto relacje z rejsu, które publikowaliśmy na stronie Piesni spod zagli/Facebook oraz zdjęcia mojego autorstwa.



14 maja 2015

Zadania odrobione, a teraz czas pakować worek, wielkiego busa i wio do Gruissan (Francja), a stamtąd ruszamy w rejs do Splitu na naszym s/y Caipirinha, który przygotowywaliśmy od trzech miesięcy na tę podróż. III Rejs Pieśni spod Żagli, tym razem mniejszą ekipą i na mniejszej jednostce, ale za to trasa długa i bardzo ciekawa. Gruissan, Korsyka, Sycylia, Korfu, Albania, Czarnogóra, Dubrownik, Split. Miejmy nadzieję, że się wszystko uda. Trzymajcie za nas kciuki i pijcie dużo za nasze zdrowie. Będziemy relacjonować naszą trasę.

W Gruissan wylądowaliśmy w piątek po południu. Zabraliśmy się za ostatnie przygotowania do rejsu. Montaż tratwy ratunkowej, jarzma bomu, wymiana akumulatorów i wiele innych ważnych i mniej ważnych spraw. Było tego dużo, a nas tylko piątka. Niestety nie udało nam się znaleźć szóstej zaufanej osoby, a na ten rejs nie chciałem brać ludzi niesprawdzonych. Od samego początku było wiadomo, że nie będzie to łatwy pzrelot. Niestety plan wypłynięcia w sobotę legł w gruzach, bo rozwiała się regularna 11 B, co nad Zatoką Lwią zdarza się często. Poza tym roboty mieliśmy mnóstwo. Dopiero w niedzielę rano wiatr powoli zaczął gasnąć. Kiedy podpływaliśmy do stacji paliw, wiała jeszcze regularna ósemka. Po południu pożegnaliśmy naszych francuskich przyjaciół i opuściliśmy, chyba na zawsze, Gruissan, zabierając ze sobą miłość Marca. Ruszyliśmy z północno-zachodnim wiatrem w kierunku na Korsykę. Plan był, by zatrzymać się w Bonifacio na Korsyce. Po prawej stronie pokazały nam swoje piękno i majestat Pireneje.

Pierwsza doba to przelot 130 mil, w następnej sztorm się wyszumiał i zdechło do zera. Musieliśmy odpalić silnik. Współpracował z nami pięć godzin potem wysiadła pompa wody. Niestety przyjaciel Marca nie dotrzymał danego nam słowa, choć pieniądze wziął. Zaklinał się, że pompa jest w porządku. Na szczęście wrócił wiatr. Zmieniliśmy kurs z Bonifacio na Ajaccio. W główki nabitej mariny wchodziliśmy na żaglach. Niestety nie było miejsca, by móc operować żaglami. Mieliśmy max 7 minut na dojście do kei, bo inaczej silnik by się przegrzał. Okazało się, że marina zapchana, kapitanat nie odpowiada. Stanęliśmy w jedynym wolnym miejscu, jakie było, z napisem „Private”. Od razu stamtąd nas wygoniono. Poprosiliśmy o 10 minut, żeby silnik mógł się ostudzić. Nasze nowe miejsce było za kilkoma zakrętami, wąskie i ciasne. Po odpaleniu silnika okazało się, że na dodatek nie mamy już mocy – max 950 obrotów. Zerwała się linka gazu. Więc szansa na wejście i zaparkowanie była tylko jedna. Udało się. Dziobem zaparkowaliśmy w restauracji. Schodząc z jachtu, mogliśmy od razu stanąć na stoliku z białym obrusem. Przed samym wejściem do portu zadzwoniłem do Francji do naszego przyjaciela od silnika, by kogoś na cito zorganizował. W końcu siedział w tej branży (naprawa silników jachtowych). Nie zdążyliśmy dobrze zacumować jachtu, kiedy przyjechał nasz nowy kolega Filip. Z małym śrubokrętem wszedł na jacht, rozmontował i stwierdził, że urwało sprzęgło pompy wody morskiej. Trzeba czekać do jutra. Dziś zamówi, a jutro część przyleci z Francji. Niestety obiecana część nie przyleciała, więc czekając, prowadziliśmy zajęcia bosmańskie, a wieczorem spotkania starych kapitanów przy korsykańskim rumie. Morale nadal wysokie, choć kolejną dobę szlag trafił. Zadanie staje się coraz trudniejsze, ale… mamy duże zapasy.

Mając czas, ustanowiliśmy ścisły program każdego dnia. O 12.00 każdego dnia były spotkania z Queen Margot, whisky z Lidla. Ponieważ jacht był pod banderą belgijską, należało wypić naparstek za zdrowie króla Belgów Filipa I. O 17.00 five o’clock za zdrowie naszego najjaśniejszego protektora całej wyprawy – Roberta z Lubina.

Przymusowy dłuższy postój w Ajacio na Korsyce skończył się w piątek po południu. Nasz nowy korsykański przyjaciel Filipe naprawił pompę i mogliśmy ruszać dalej. Trochę z nas zdarł, ale takie prawo dżungli. Chcesz płynąć – płać.

Opuściliśmy Korsykę z północno-zachodnim wiatrem. W nocy minęliśmy archipelag La Maddalena i pożeglowaliśmy na południowy wschód na Sycylię. Jeszcze następnego dnia przez długi czas towarzyszyły nam wysokie wzgórza Sardynii. Oczywiście drugi etap nie obył się bez niespodzianek. Najpierw wyjechał nam z likszpary nowy grot, który założyliśmy na Korsyce, okazało się, że liklina miała niewłaściwą średnicę, więc było trochę tańca przy 5 B. Potem podarł się fok, silnik zaczął pluć olejem, zarwała się koja pod Szymonem i parę innych drobiazgów. Najważniejsze, że płynęliśmy.
Przez długi czas towarzyszyły nam dwa ptaszki, które były tak zmęczone, że jadły z ręki. Ogólnie tego dnia mieliśmy dużo gości bo dwa razy odwiedziły nas delfiny.

Po niecałych trzech dobach o świcie ukazały nam swoje piękno wulkaniczne Wyspy Eolskie. Minęliśmy jeden z aktywnych wulkanów i pożeglowaliśmy na wyspę Lipari, by tam chwilę odpocząć. Niedaleko miasteczka Corta stanęliśmy przy kei. Pogoda prześliczna, woda czyściuchna i na dodatek fajny klimacik, a nad miasteczkiem czuwa stary klasztor otoczony murami. Najpierw naprawy, a potem poszliśmy zwiedzać. Polecamy tę wyspę na krótki wypad, choć magnesy na lodówkę lipne.

O 24.00 rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w kierunku Cieśniny Mesyńskiej, którą minęliśmy piorunem. Dzięki prądowi uzyskaliśmy przelot 11 węzłów na godzinę. I tak wpłynęliśmy na Morze Jońskie. Chorwacja coraz bliżej.
Cieśninę Mesyńską przeskoczyliśmy raz dwa i około 6 rano wpłynęliśmy na Morze Jońskie, powolutku opływając Półwysep Kalabryjski, tym samym rozpoczynając trzeci etap podróży. W planach wcześniejszych było odwiedzenie Catanii na Sycylii, rozłożonej pod wulkanem Etna, ale z powodu utraty trzech dób mogliśmy się tylko oblizać na myśl o odwiedzeniu tego historycznego portu. Wiatru co kot napłakał, więc chcąc nie chcąc, trzeba było odpalić silnik, do którego nie mieliśmy za bardzo zaufania. I może dlatego w którymś momencie trzy razy prychnął i zgasł. Po oględzinach okazało się, że silnik nie ciągnie paliwa z głównego zbiornika. Nasz główny mechanik Grześ przepompował paliwo do zbiorników plastikowych, zrobił jakieś sztuczki z wężami i silnik zagadał, ale ja straciłem swoją kajutę, bo pech chciał, że zbiornik z paliwem był pod moją koją, więc zostałem bezdomny. Do końca rejsu została mi podłoga albo kanapa w mesie. No cóż, nikt mi nie obiecywał all inclusiv z palemkami. Przynajmniej było wiadomo, że żagle nam pracują dobrze i mimo że nowy grot miał za małą liklinę, roller foka był uszkodzony, to mogliśmy płynąć. Niestety prognozy nie zwiastowały dobrego wiatru, a jeśli już, to czekaliśmy na wiatr, który miał nam wiać w dziób. I tak w towarzystwie delfinów, wschodów i zachodów, prac bosmańskich zbliżaliśmy się do Capo di Leuca – przylądka na Półwyspie Apenińskim.

W planach rejsowych nie było odwiedzenia żadnych portów na włoskim wybrzeżu, ale zdecydowaliśmy się, że wpadniemy do najbardziej wysuniętej na Półwyspie Apenińskim Leuki uzupełnić paliwo, bo czekała nas przeprawa pod wiatr na Adriatyku. Leuca okazała się bardzo sennym miasteczkiem, w którym sjesta trwa od 12 do 17. Żywej duszy na ulicach. Zatankowaliśmy, Grześ poprawił instalację paliwa. Teraz mogliśmy zrezygnować z dodatkowych zbiorników. Wykorzystując wąż, ciągnęliśmy bezpośrednio ze zbiornika głównego do silnika. Zjedliśmy obiadek, kupiliśmy magnesy i o 17.45 rzuciliśmy cumy. Ściągnęliśmy aktualne prognozy i wiedzieliśmy, że wychodzimy w sztorm. Opłynęliśmy Capo di Leuca i poczuliśmy, że się zaczyna. Fale coraz większe, wiatr tężał. O 12 w nocy w porywach było 8 B. Jacht niemiłosierne tłukł na fali. Wspólnie z Białym podjęliśmy decyzję: idziemy na wschód, na Albanię. Im szybciej wyjdziemy poza obszar sztormowy, tym lepiej. Liczyłem, że bliżej Albanii wiatr się odkręci i będziemy mogli płynąć na północ. Noc przetrwaliśmy i nad ranem zaczynało cichnąć i odkręcać, wtedy mogliśmy skręcać powoli na Dubrownik. Ale szkwały powracały. Dziady zalewały nas regularnie. Wtedy straciliśmy dziobową kajutę, która przez nieszczelny luk została całkowicie zalana. Do grona bezdomnych na jachcie dołączył Biały. Teraz musiałem się dzielić kanapą na podłodze w mesie. Była dobra, bo wąska. Z jednej strony była ściana od kingstona, a z drugiej od kajuty Szymona. W sztormie lepsze od sztormdechy.

Po 36 godzinach dobiliśmy do kei przy kapitanacie w Dubrowniku. Formalności, wykup priavy i do mariny ACI położonej trzy mile dalej na Dubrownićkej Rijece. Dobiliśmy. O spaniu nie było mowy, choć oczy same się zamykały. Szymon odpadł już pod kapitanatem. Na Dubrownik mogliśmy przeznaczyć max 10 godzin. Zjedliśmy śniadanie, pierwsza solidna kąpiel od tygodnia – i na miasto. Jeszcze wyrzuciliśmy wszystko, co mokre, na relingi i bom. Nie wyglądało to gustownie, ale co robić. Potrzebowaliśmy suchych sztormiaków. Dubrownik piękny, majestatyczny i klimatyczny. Mieliśmy na jachcie opłynąć twierdzę i zrobić fotki, ale doszliśmy do wniosku, że wykupimy sobie bilety na czerwoną łódź podwodną, która zrobi to za nasz jacht, a my nie będziemy musieli już wracać. Było pięknie. :-)

O 18.00 rzuciliśmy cumy i odpłynęliśmy w ostatni, piąty etap – do Kaśteli. Zostały ostatnie 102 mile. Pogoda była piękna, więc na pokładzie zrobiliśmy sobie zieloną noc. Wiatru równe zero. Piękny zachód i wschód słońca. Tym razem prognoza się nie sprawdziła, bo miało wiać 10–15 węzłów od wschodu. Nie wiało nic. Jechaliśmy jak po lodowisku. Dopływaliśmy do północnej części Hvaru i silnik znowu zgasł. Paliwo się skończyło. Wlaliśmy ostatnią rezerwę, ale silnik nie chciał zapalić i po 15 minutach stania w miejscu Neptun podarował nam baksztagowy wiatr. Popłynęliśmy do Milny na wyspę Brać, by tam zatankować. W taki sposób poznaje się urokliwe miejsca w Chorwacji, zupełnie przez przypadek. Śliczna mała miejscowość. Zostało ostatnie 12 mil. Minęliśmy prawą burtą Split i stanęliśmy u wrót mariny w Kaśteli, gdzie czekał na nas Robert z Lubina – nowy właściciel Caipirinii, nasz Najjaśniejszy i Ukochany Protektor.

Po dwóch tygodniach dopłynęliśmy do celu. Trasę zaplanowaną na 15 dni zrobiliśmy w 10. 1174 mile, 220 godzin żeglugi, max 8 B. Nie był to łatwy rejs. Ale z taką załogą nie ma rzeczy niemożliwych: kapitan Rychu Sobieszczański vel Captain Wąs, Paweł Biały – Biały I of., Andrzej Podsiadły vel Zejman – II of., Grześ Bogacki vel Żołnierz – III of., Szymon Sobieszczański, syn ojca – IV of. Na rejsie byli sami oficerowie, a robić nie było komu.

III Rejs Pieśni spod Żagli dobiegł końca. Choć był inny, trudny i nietypowy, to przede wszystkim był dla nas wyjątkowy. Ten rejs pokazał naocznie, jak mocno jacht był związany z Markiem. S/y Caipirinha nie chciała się dać ujarzmić i na każdym kroku próbowała wrócić do swojego portu, a my z każdą milą wyrywaliśmy ją z małego Gruissan. Z każdym następnym miesiącem i rejsem s/y Caipirinha coraz bardziej nas jednak akceptowała, a my z wielkim mozołem przywracaliśmy jej dawną świetność i do dziś jest z nami.

Rejs ten dedykuję Marcowi Poissonowi, dla którego s/y Caipirinha była całym życiem.


Marc! Nous allons prendre soin de son – je promets.

Rychu Sobieszczański
Kapitan Wąs

Zobacz Także