Zadzwoniłem do biura armatora. Od pierwszej sekundy bardzo dobrze mi się rozmawiało z Joasią Śliwińską. Po paru rozmowach temat został klepnięty na marzec 2013. Żeby móc obstawić jacht swoimi oficerami, co najmniej dwie osoby musiały przejść wcześniejsze szkolenie w charakterze oficerów stażystów.
Do współorganizacji została zaproszona Marina LOK Turawa, którą reprezentowała Grażyna Wodiczko. Wspólnie ustaliliśmy, że do współpracy zaprosimy jeszcze Gienia Karpickiego i Andrzeja Marciniaka, którzy mieli stopień sternika morskiego i mogli pełnić funkcje oficerów wachtowych. Pomysł został przyjęty i każdy miał zmontować swoją wachtę. Miejsc do wykorzystania mieliśmy 39.
Machina propagandowa ruszyła. Miały być trzy wachty po 10 osób i jedna 9-osobowa.
W styczniu 2013 razem z Grażyną pojechaliśmy na rejs szkoleniowy na żaglowiec. Wypływaliśmy z Genui do Barcelony. Wszystkich nas było 16 osób, a my mieliśmy się nauczyć żaglowca. Na wysokości St. Tropez wpadliśmy w sztorm 11 B, który zepchnął nas aż pod Baleary. Na szczęście zaczęło odkręcać i mogliśmy się odkładać na Barcelonę. Statek okazał się dzielny i zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia.
Kapitanem był Krzysztof Mazurkiewicz, który miał również poprowadzić nasz marcowy rejs. Załoga się przygotowywała.
Na rejs jechali z nami dziennikarze Radia Opole i TVP Opole, którzy mieli codziennie relacjonować naszą wyprawę. W dniu odjazdu przy autobusie było pełno lokalnych reporterów, którzy chcieli się dowiedzieć o szczegółach naszej wyprawy.
8 marca, w Dniu Kobiet, wyruszyliśmy wynajętym autobusem z Opola do Genui. Jak to w Dzień Kobiet bywa, były kwiaty, prezenty i śpiewanie. Niektórym dzień się szybko skończył.
Gdzieś w Czechach, ciemną nocą nasz autobus stanął i już więcej nie odjechał. Wysiadła cała elektryka. Zrobiło się wesoło, bo oznaczało to dla nas opóźnienia. Staliśmy w ciemnościach na poboczu bez świateł. Po pięciu godzinach z Polski przyjechał drugi – mniejszy autobus. Z trudem się zapakowaliśmy i jakimś cudem dojechaliśmy do Genui. Wieźliśmy ze sobą żywność na rejs i pierogi, które miały być na obiad w sobotę. Pierogi się posklejały i wyszła z tego wielka breja, ku niezadowoleniu całej załogi, która chciała niektórych zjeść żywcem.
Po południu szkolenie na Borchardcie, a później zwiedzanie Genui dla tych, co byli tam pierwszy raz. Wieczorem spotkanie integracyjne w mesie żaglowca, oczywiście z gitarą i piosenką na ustach.
Na drugi dzień rzuciliśmy cumy i wypłynęliśmy w kierunku na wyspę Elba. Planowaliśmy opłynięcie Korsyki, ale prognozy zapowiadały solidny sztorm na południu wyspy. W tej sytuacji kapitan zaproponował odwiedzenie Elby – wyspy, na którą został zesłany Napoleon. Pogodę mieliśmy fantastyczną, wiatr 3 B, słoneczko, temperatura powyżej 10 stopni.
Przed południem 12 marca zacumowaliśmy w Portoferraio na Elbie. Wszyscy ruszyli zdobywać miasto. Moja wachta pierwsza została na jachcie, by trochę pomóc przy robotach bosmańskich. Wyszlifowaliśmy i pomalowaliśmy zejściówkę dziobową. Potem poszliśmy na miasto na piwo i wrzucić na ruszt coś lokalnego. Niestety w marcu Portoferraio jest nieżywe, choć samo miasteczko ma swój urok. W końcu znaleźliśmy lokal, gdzie mogliśmy skosztować lokalnego piwa. Chcieliśmy coś zjeść, ale nic nie było. Zamówiliśmy piwo, a po jakimś czasie właściciel przyniósł nam do piwa orzeszki i jakieś chipsy, potem ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy na talerzykach ugotowane jajka, a na sam koniec przyniósł jakieś ich lokalne placki. Co miał, to dał, i nawet nie chciał za te przysmaki pieniędzy. Oczywiście zgodnie zostawiliśmy znacznie więcej, niż opiewał rachunek za piwo.
Wieczorem wachta Biedrony przygotowała kolację na decku. Obchodziliśmy również urodziny jednego z naszych uczestników.
Na drugi dzień wyszliśmy o 10 rano. Mimo poranka nad Elbą niebo zrobiło się ołowiane. Chwilę później sypnęło gradem i deszczem. Pokład zrobił się biały. Wspólnie z kapitanem ustaliliśmy, że kolejnym naszym portem będzie Calvi na Korsyce, w którym Kapitan Borchardt nigdy nie gościł. Przy takiej pogodzie musieliśmy się trzymać północnych brzegów Korsyki, bo bardziej na południu wiało ponad 45 węzłów (czyli regularna dziewiątka). Wiało w porywach do 6 B, ale na szczęście krótko. To jednak wystarczyło, żeby połowa załogi przestała się pokazywać na posiłkach.
14 marca w południe stanęliśmy w Calvi, przepięknie i bajkowo położonym małym porcie. Uroku dodawały ośnieżone góry, na tle których Kapitan Borchardt wyglądał fantastycznie. Wieczorem o 19 oddaliśmy cumy i popłynęliśmy w kierunku Monte Carlo. Niestety musieliśmy zrobić korekty w grafiku wacht, gdyż niektóre wachty złożyło do koi i pierwsza musiała przejąć na siebie ciężar obsługi żaglowca. W nocy wiatr wiał regularną szóstką, w porywach do siódemki i znowu połowy załogi trudno było dostrzec na posiłkach. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i zapowiadany sztorm nas minął.
Do Monte Carlo płynęliśmy z północnym wiatrem, Borchardt wchodził na fale, które zdążyły się zbudować. Dla mnie była to fantastyczna żegluga. Po południu pojawiło się słońce i ogromne stado delfinów, które długi czas z nami płynęło, dając nam możliwości obfotografowania się z każdej strony.
Wieczorem nasz statek odwiedził Neptun, który chciał poznać neofitów. Niestety, nie wszyscy dali radę przyjść na to spotkanie. Ci, co przyszli, otrzymali pamiątkowe dyplomy ze swojego pierwszego pełnomorskiego rejsu.
16 marca o 9 rano weszliśmy do Monte Carlo, gdzie kończyliśmy nasz rejs. To wejście pozostawiło niezapomniane wrażenia. Wchodziliśmy razem ze wstającym słońcem, które przepięknie oświetliło pałac księcia Monako oraz całe Monte Carlo. Dla takich chwil warto wypływać w morze.
W Monte Carlo wykonaliśmy sobie zbiorowe i wachtowe zdjęcia. Każdy miał okazję zwiedzić stolicę Monako i przejść się najdroższą na świecie Avenue Princess Grace, gdzie najdroższe modele aut wylewały się z witryn sklepowych. Zaskoczeniem dla nas była kawa. Postanowiliśmy, że kawy w Monako to się musimy napić. Kosztowała tylko 1,5 euro.
Na koniec tradycyjnie wszyscy otrzymali opinie. Hitem tej uroczystości było wywołanie przez kapitana jednej z uczestniczek, która większość czasu chorowała i nie wychodziła z kajuty. Kiedy wyczytał jej nazwisko i podał jej rękę, odpowiedziała: My się chyba jeszcze nie znamy.
Wieczorem podjechał nasz autobus. Pożegnaliśmy fantastyczną załogę Kapitana Borchardta: Krzysia Mazurkiewicza, Rysia Rajchela, Mirka Bednarza i Przemka i z piosenką na ustach wracaliśmy do Opola.
Trudno mi oceniać ten rejs za wszystkich. Moja I wachta: Paweł Biały, Krzysztof Łepek, Grzesiu Bogacki, Mariusz Bartosik, Tomasz Pruski, Robert Kulpiński, Jarek Bednarz oraz operator TVP Opole Damian Gromadziński oraz dziennikarz TVP Opole i Radia Opole Tomasz Zacharewicz spisali się świetnie. Niewątpliwie było to wydarzenie żeglarskie w naszym województwie, bo w historii rejsów na żaglowcach obstawionych przez załogę z Opolszczyzny było raptem kilka. Żeglarsko było wszystko, co miało być. Piękna pogoda, flauta, wiatr dochodzący do 7 B, nowe porty, szkolenia. Atmosfera na statku była fantastyczna i obiecaliśmy sobie wtedy, że takie rejsy będziemy kontynuować.