Od dobrych paru lat Opolskie Stowarzyszenie Pieśni spod żagli ma do dyspozycji 44 stopowy jacht Sun Odyssey 44 Magic - s/y Caipirinha. W 2015 roku w maju przeprowadziliśmy naszą Lady z małego portu Gruissan w Francji do chorwackiej Kasteli, w której stacjonowaliśmy do 2019 roku. Następnym portem został Śibennik. Chcieliśmy rozkoszować się urokiem i magią Adriatyku. Jak to zwykle w życiu bywa urok prysł, a magia zamieniła się w lekki koszmar.
Nasyciliśmy się ciepłą Chorwacją i coraz wyższymi cenami do tego stopnia, że podjęliśmy decyzje by w 2021 roku przeprowadzić Caipirinhę do Polski, gdzie nigdy jeszcze nie była i czas by poznała Bałtyk jesienną porą.
Powiedzieć to jedno a zrealizować to drugie. Wszak to wyprawa dookoła całej Europy. Ponad 4500 mil. I choć mamy dzielny jacht, to wymaga, wcale nie tak, małego liftingu. Tak naprawdę, płyniemy do Polski by naszej ślicznotce zrobić nową trwałą, paznokcie, pomalować odrosty i zapewnić jej fachową obsługę, by jak każda kobieta poczuła się dobrze, szczególnie w naszym towarzystwie.
Zapytacie a dlaczego nie w Chorwacji? No cóż mamy Covid Time i jak to się mówi: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, a poza tym z wielkim żalem, ale trzeba jasno i otwarcie powiedzieć, że Chorwaci oderwali się od rzeczywistości. Z bólem serca musimy przyznać, że są niesumienni, drodzy i nastawieni tylko i wyłącznie na cash. No cóż, może Ameryki nie odkryliśmy, ale zabieramy, tak jak wiele innych polskich załóg, nasze euro do innych krajów. Czy to schłodzi Chorwatów? czas pokaże.
Ryszard Sobieszczański – kapitan, Paweł Biały -I oficer, Grzegorz Bogacki - II oficer, Maciej Okupniak, Robert Kowalkowski, Robert Urbaniak i nasz cook Alicja Sobieszczańska to nasza załoga. Załoga dobrana tak, byśmy mogli na siebie, przede wszystkim w trudnych warunkach, polegać, no i przede wszystkim członkowie i sympatycy Pieśni spod żagli.
Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt naszej wyprawy, historyczny. Otóż dokładnie 45 lat temu, opolska załoga na s/y Bies, pod dowództwem Opolanina kapitana Stanisława Horeckiego okrążyła Europę jako trzeci polski jacht w historii polskiego żeglarstwa. Wracali z rumuńskiej Konstancji do Polski. Ta wyprawa przeszła do historii polskiego żeglarstwa i można o niej przeczytać zarówno w historii polskiego żeglarstwa jak i Rejsie po dziejach opolskiego żeglarstwa. My płyniemy po ich śladach, choć nasz rejs został inaczej zaplanowany
Po trzech miesiącach przygotowaniach, spotkaliśmy się wszyscy 28.04. o 21:00 w moim domu pod Opolem, by wspólnie zapakować cały rejsowy majdan do busa i ruszyć na południe. Już tydzień wcześniej Irenka, mam Grzesia przygotowała dla nas weki obiadowe na cały rejs a dzień wcześniej przed wyjazdem wykupiliśmy połowę opolskiego dużego sklepu spożywczego, zaopatrując się we wszystko co da się zjeść w dłuższym czasie. Dodatkowo Robert, nasz Najjaśniejszy, miał przygotować parę słoików dziczyzny.
W dniu wyjazdu zabrałem się od rana za pakowanie busa by zobaczyć czy my w ogóle się zmieścimy. Po czterech godzinach odkryłem Amerykę i stwierdziłem, że to nie ma prawa się udać. Uruchomiłem alternatywę: drugi samochód i drugiego kierowcę, który tylko czekał na znak. Sytuacja stawała się skomplikowana, gdyż nie wiadomo było ile kto swoich gratów przywiezie.
Jakimś boskim cudem, cały ten bajzel jednak się zmieścił razem z ośmioosobową ekipą. A czego tam nie było? Chleby, beczki, konserwy, mnóstwo warzyw, obiady, żagle, kable, butle gazowe, napoje i mnóstwo szpejów do jachtu. Do tego osobiste rzeczy no i gitarrrra, obowiązkowy atrybut naszych rejsów.
Punktualnie o 22:00 zapakowani po brzegi ruszyliśmy. Nie miałem pojęcia jak udało się zmieścić cały ten majdan, ale się udało. Wiadomym też było, że to nie będzie łatwa podróż ze względu na niewygodę, gdyż każdy miał koło siebie mnóstwo szpejów.
Mimo wszystko podróż przeszła nam całkiem sprawnie. Na granicach żadnych problemów i o 11:30 następnego dnia stanęliśmy w małym porciku vis a vis Mariny Mandalina w Sibenniku.
Na wodzie, tańczyła radośnie nasza Caipirinha, która czekała stęskniona na nasz przyjazd. Mimo zmęczenia podróżą, podjęliśmy wyzwanie by całe nasze przywiezione dobra zaształować. Nikt nie wierzył, że to się uda, a jednak z każdą godziną ubywało kartonów, beczek i toreb z nabrzeża.
Niestety jak to zwykle bywa, radość prysła szybko gdy na pokładzie pojawił się nasz chorwacki przyjaciel - Luco, który odpowiadał za przygotowanie techniczne jachtu. O cokolwiek go pytaliśmy podczas naszych telekonferencji, zawsze odpowiadał nam: No problem my frends. Tysiące razy pytałem o te same rzeczy i zapewniał nas że wszystko jest OK. Z rozbrajającą szczerością powiedział nam, że właśnie wczoraj zaczął puszczać wodę uszczelniać wału, ale to przecież nie problem. Wieczorem okazało się, że to jest poważny problem i trzeba było na cito łódkę wyciągnąć i zmienić cały uszczelniać. Mieliśmy na to tylko jeden dzień, gdyż sobota była świętem i Chorwaci nie pracowali.
Pierwsza noc na jachcie upłynęła z oswojeniem się na nowo z pomrukami naszej Lady.
Obudziłem się z bojowym nastawieniem by problem szybko rozwiązać i punkt ósma dzwoniłem do Mariny by załatwić dźwig i tu się zdziwiłem bo nasz Luco temat już ogarnął i w marinie technicznej na nas już czekali. Ku lekkiemu niezadowoleniu załogi szybko odcumowaliśmy i popłynęliśmy pod niebieski dźwig.
Nasza Caipirinha powoli wynurzała się z wody odsłaniając bezwstydnie, to co na co dzień jest mocno skryte. Byłem bardzo zadowolony ze stanu części podwodnej, która była gruntownie remontowana dwa lata wcześnie i teraz było widać te wydane pieniądze na materiały z górnej półki.
Niestety wyciągnięcie jachtu nie rozwiązywało naszego problemu. Teraz należało przekonać jedną z dwóch firm, które mogły pracować na terenie mariny by nam to wymienili. Chyba do Luco dotarło, że pokpił sprawę i włączył się bardzo intensywnie w przekonywanie szefa firmy by nam to zrobił. Tamten rozkładał ręce i mówił: Nie ma części, a roboty dzisiaj mnóstwo. Przed nami zawisła groźba utknięcia na kolejne trzy dni. Obiecał, że jak przyjadą jego pracownicy, to obejrzą nasz wał. Mogliśmy tylko czekać. Około południa pojawiło się dwóch pracowników. Posprawdzali, pomierzyli i znikli na śniadanie.
Po godzinie otrzymałem info: część jest. Chwilę potem zabrali się do roboty. Słońce zaczęło dla nas wychodzić za chmur.
Cała akcja trwała dwie i pół godziny i choć skończyła się sukcesem to pokazała nam kolejny problem. Uszkodzenie przy wale, z którego mogła sączyć się woda. Mimo wszystko podjąłem decyzje. Do wody.
Załoga zatankowała wodę, dokończyła ształowania i drobnych napraw, wykąpała się i o 22:30 odeszliśmy w kierunku punktu granicznego by się odprawić. Niby Europa a jednak.
Kapitan Ryszard Sobieszczański
z pokładu s/y Caipirinha