Naszą przygodę w Milazzo należy traktować jako kolejne żeglarskie doświadczenie. Tego typu niepowodzenia powodują, że budzi się w nas Polakach gen kombinatora. Po przemyśleniu wszystkich za i przeciw, wniosek był jeden. Należy odwiedzać malutkie porty, w których jest stacja benzynowa. Po przeanalizowaniu całego północnego brzegu Sycylii, wytypowałem dwa małe porciki plus znaną nam stację na wyspie Lipari. Zadzwoniłem tam. Mają otwarte ale do ósmej, nie zdążymy i stracimy mnóstwo drogi. Zadzwoniłem na stacje benzynową do San Vito Lo Capo. Odebrał Włoch i ku mojemu zdumieniu coś tam „comprende” po angielsku. Powiedział, że stacja zamknięta ale jak zadzwonię godzinę wcześniej to przyjedzie. No i elegancko. Tego właśnie nam było trzeba.
Noc zapowiadała się ciepła i bezwietrznie. Ten obszar pomiędzy Sycylią a wyspami Liparyjskimi nazywanymi też Eolskimi charakteryzuje się tym, że bardzo często występują tu flauty jak na Morzu Sargassowym.
Całą noc płynęliśmy na silniku, rozkoszując się widokiem sycylijskich miasteczek, mocno oświetlonych. W czystą noc, te oświetlone miasteczka robią niesamowite wrażenie. Rozmawialiśmy o tym jaka bida jest na tej Sycylii i jak potrafi być brudno, choć bez wątpienia ta włoska wyspa ma swoje uroki no i kuchnie. My na naszą nie narzekaliśmy, gdyż Ala bardzo dbała o nasze podniebienia i nikt głodny nie chodził. Choć minął dopiero pierwszy tydzień rejsu, to zastosowane po raz pierwszy rozwiązanie z Cookiem uważam za genialne. W przypadku rejsów stricte wakacyjnych może nie jest to takie istotne. W naszym przypadku, gdzie co chwila wychodziliśmy na wachty i każdy chciał odespać utracone godziny snu, możliwość nie zajmowania się kuchnią ani czystością jachtu, była po prostu zbawieniem. Byłem wielce dumny z Ali. To był jej pierwszy rejs, ale świetnie sobie radziła. Zresztą cała załoga świetnie sobie radziła. Przygotowane weki, tradycyjnie sprawdzają się świetnie. Zastanawiam się czy żeglarze jeszcze tak robią na dłuższe rejsy? Pomysł wywodzi się z czasów głębokiego PRL-u, kiedy polskich załóg nie stać było na zakupy w zagranicznych portach, stąd cała aprowizacja była zabierana z Polski. W naszym przypadku po prostu tak jest łatwiej. Wyciągasz podgrzewasz i obiad gotowy. Plan rejsu zakładał, że ze względu na covid i czas nie wejdziemy do żadnego portu.
Noc minęła nam spokojnie. Zbliżaliśmy się powoli do Przylądka Gallo. Tam ukryty był malutki porcik Fossa del Galo, a w nim stacja. Nad nim rozpościerał się ogromny klif i robiło to niesamowite wrażenie. Z locji wychodziło, że głębokość trzech metrów pozwoli nam dojść do stacji. Przy samym wejściu do portu ujrzeliśmy zacumowany katamaran i żywego ducha przy stacji. Stanęliśmy long side wzdłuż kei dla rezydentów i nim się porządnie obłożyliśmy podszedł Włoch, które na pytanie o stacje odpowiedział, że ta działa tylko w sezonie.
Tak jak wpłynęliśmy tak raczkiem wypłynęliśmy. Pozostała nam ostatnia opcja. Mój nowy znajomy z San Vito Lo Copo. Półtora godziny przed wejściem zadzwoniłem do niego. Potwierdził, że będzie czekać. Była to nasza ostatnia deska ratunku, a potem już tylko Baleary, bo Sardynia była czerwoną strefą i mało prawdopodobne by nas tam wpuścili, przynajmniej tak twierdziła Pani Konsul.
Wpływając do San Vito ujrzeliśmy piękną wysoką na ponad dziewięćset metrów górę wyrastającą prosto z portu. Port wyglądał bajecznie. Nasz przyjaciel czekał na nas. Podeszliśmy lewą burtą, on szybko podał nam swoje cumy i już Caipirinha stała przyklejona do nabrzeża. Sympatyczny Włoch uśmiechnął się do mnie, przywitaliśmy się i od razu zarządziłem wodę i tankowanie, gdyby komuś przyszło do głowy nas stąd wyrzucić. Z każdą minutą uspokajałem się, że będzie dobrze, zresztą mój imiennik Święty Ricardo stał na pomniku tuż obok nas. Byliśmy w dobrych rękach.
Wspólnie z Włochem ponarzekaliśmy na Covid, zatankowaliśmy i zapytałem czy możemy tu stać dłużej. Uśmiechnął się i wyraził zgodę. Korzystając z okazji poprosiłem czy nie mógłby nam zamówić pięciu lokalnych pizzy. Chwilę później jego kolega zamawiał dla nas pięć Margerit, a potem obydwoje pożegnali się i odjechali.
Niestety nasi mechanicy popsuli mi dobry humor stwierdzając wspólnie, że mamy problem z silnikiem. Nie dość że pasek klinowy uległ degradacji i tu znowu poleciały błyskawice w kierunku Luco z Sibennika, który miał to wszystko sprawdzić. Wyszło szydło z worka i stara zasada. Chcesz coś dobrze mieć zrób to sam. Dodatkowo nasz płyn chłodniczy wypływał w ilościach astronomicznych z nieznanego nam do tej pory miejsca. Maciek, Robson i Ala zostali wysłani do miasta po zakupy. Woda, pomidory no i oczywiście magnesy.
Grzesiu z Najjaśniejszym odnaleźli przeciek. Strzeliła zaślepka z kolektora i tamtędy spokojnie i nie zważając na nic wypływał sobie płyn uważając, że na zewnątrz silnika będzie mu lepiej niż wewnątrz. No cóż każdy ma w sobie iskierkę podróżnika. Pozostawał problem jak zgasić inklinacje podróżnicze naszego płynu chłodniczego. Rozwiązań było kilka. A to kołki, a to taśma szara, a to denko od puszki. Konkurs wygrała moneta z prysznica, którą należało wkleić. Tym samym nasz oddział specjalny otrzymał kolejne zadanie. Kupić dwuskładnikowy szybko wiążący klej. W międzyczasie przyjechała pizza, która miała nam poprawić humory. Czy tak było? Nie jestem przekonany.
Chwilę później z piskiem opon, wielkim Landroverem nadjechał jak Conan Zwycięzca - Robson, który złapał stopa. Na pakę wrzucił zakupy i kilka zgrzewek wody i tak przemili Włosi wsparli nasz oddział do zadań specjalnych, który z tym ładunkiem, na piechotę miał do pokonania dwa kilometry.
Zaczynało się ściemniać, ale Grzesiu z Najjaśniejszym wkleili monetę w cholerną dziurę i stwierdzili, że minimum 12 godzin stoimy. Pozostała nie rozwiązana kwestia paska klinowego. Odpowiedź, a właściwie wskazówka nadjechała dosłownie w tym momencie, kiedy zaczynałem o tym myśleć. Czyżby Święty Ricardo? Potem puściłem do niego oko.
Ze starego pickupa wysiadł Włoch, wyglądał na prawdziwego szypra i stanowczym głosem po włosku i palcem skierowanym na morze oznajmił nam: ce una grande barca di 24 piedi. Mówił szybko i w ogóle nie przeszkadzało mu, że nic nie rozumiemy. W końcu dotarło do nas, że płynie 24 metrowa łódź i nie możemy tak stać. Nic nie rozumiał z tego co do niego mówiliśmy, że motor kaput nasza barca no transporto. W tym czasie podszedł do nas młody chłopak, współpracownik Włocha, który też nie mówił po angielsku, ale dzięki translatorowi udało nam się przekazać info o naszym silniku. Włoch podrapał się po głowie i zarządził manewry portowe. Nie mogło być sprzeciwu. Wziął do swojej, jak bochenek chleba, łapy naszą cumę i komenderował. Tu odwiązać, tu odwiązać, ta zawiązać, przeciągnąć jacht do połowy pirsu. Po tym manewrze druga połowa wystawała za pirs. Zaproponowałem, że dokleimy się do łodzi rybackiej, która stałą za pirsem. Absolutnie zakazał nam tego manewru podnosząc palec do góry i mówiąc Covid, Quaranate. Palcem zaprzeczał mówiąc cały czas nun deve, nun deve czyli nie wolno, co i nawet ja zrozumiałem. Przyznam, że zrobił całą akcje szybko i sprawnie. Przestawienie łodzi spowodowało, że nasz Włoch zaakceptował takie rozwiązanie i stał się bardziej ludzki. Wtedy pokazałem mu nasz pasek klinowy.
Pokazał nam, że tutaj w tym porcie nie kupimy i zaczął powtarzać: Costunaci, Costunaci. W końcu złapałem i pokazałem mu mapę na google maps. Wskazał miejscowość położoną o 20 kilometrów od nas. Zrozumiałem też, że jak przypłynie łódź to się nami zajmie, ale czy tak faktycznie było? To tylko wie ten Włoch.
Po dziesięciu minutach przy nabrzeżu stanął dwudziestoczterometrowy kuter rybacki, a chwilę później do jego burty dokleił się drugi. Mieliśmy darmowy seans dokumentalny na żywo z prac sycylijskich rybaków. Zaczęli rozładowywać skrzynki z rybami, langustami, krewetkami i różnym innym dobrem typu frutti di mare. Trwało to dobrą godzinę zanim seans się skończył. Włoch wsiadł do auta i tyle go było widać. Porzucił nas i cały czas miałem cichą nadzieję, że do nas wróci. Pozostało wypić szklankę rumu na dobranoc i pójść spać by rano podjąć znów rękawice.
Poranek w San Vito Lo Copo był cudowny, mocno słoneczny, a te kolory o wczesnym poranku na południu Europy zawsze są fascynujące. Razem z Robsonem szykowaliśmy się do drugiej eskapady, by zdobyć pasek klinowy. W międzyczasie podszedłem do innego rybaka, który jak mu pokazałem pasek od razu powiedział Costunaci. Sprawa wydawała się prosta.
Żołnierskim krokiem razem z Robsonem ruszyliśmy do miasteczka by tam coś złapać w kierunku na Trapani. W połowie drogi leżało miasteczko Costunaci. Kiedy tylko wyszliśmy z portu nadjechał wielki biały autobus z napisem Trapani - Costunaci. Robson jak Rejtan rzucił się pod autobus by go zatrzymać swoim muskularnym ciałem. Zadziałało. Włoch pokazał nam palcem kierunek, gdzie mamy iść i że o ósmej trzydzieści będzie odjazd.
Dla takich miasteczek warto wpływać do portów. Niestety coraz mniej jest miejsc w Europie, które nie zatraciły swojego lokalnego kolorytu. A tu było swojsko. Nic pod turystę. Lokalne kafejki, w których Włosi pili poranne espresso. Dotarliśmy do przystanku i rzeczywiście autobus miał odjeżdżać o ósmej trzydzieści. Mieliśmy chwilę czasu, więc skorzystaliśmy z lokalnej piekarni, w której serwowano świeże bułeczki z salami. Proste ale smaczne. Nim przyjechał nasz autobus pooglądaliśmy seans otwarcia szkoły i tabun włoskich dzieci, które w długich niebieskich fartuszkach maszerowały do szkoły.
Do Costunaci mieliśmy dwadzieścia minut. Powrotny dopiero o czternastej. Zaczęliśmy szukać w necie sklepów z częściami. Było ich mnóstwo, ale który właściwy? W Autobusie był kierowca, młody chłopak i my. Zapytałem młodzieńca czy mówi po angielsku? Stwierdził, że little. Poprosiłem by spytał kierowcę o sklep w Costunaci, gdzie możemy kupić pasek. Kierowca popatrzył i widać było, że znał odpowiedź na nasz problem. W Costunaci pokazałem mu sklep na mapie. Powiedział, że to nie ten.
Widać było, że zmienił trasę i jechaliśmy mega wąskimi uliczkami, w których ledwo się mieścił.
Zatrzymał się pod sklepem i zaczął trąbić. Nikt nie reagował. Zawołał do małego grubaska, który akurat przechodził by tamten zapukał w drzwi. Bez echa. Kierowca zaklął pod nosem i zapuścił się w kolejne wąskie uliczki. W końcu zatrzymał się i pokazał nam kierunek do skrzyżowania i w lewo. Dodatkowo pokazał nam zegarek, informując, że za piętnaście minut mamy autobus powrotny. Biegiem z Robsonem rzuciliśmy się szukać sklepu. Pierwsza krzyżówka w lewo i dosłownie wpadliśmy do sklepu. Na ladzie leżał nasz pasek. Pan porównał i stwierdził, że to jest ten. Wzięliśmy dwa i zaczęliśmy szukać przystanku powrotnego gdyż był na innej ulicy. Zostało nam pięć minut. Postanowiłem szybko zamówić dla nas dwie kawy w barze przy przystanku. Włoszka miała chyba tego dnia focha bo była nieuprzejma. Zrobiła jedną i w tym czasie przyjechał nasz autobus. Robson znowu musiał robić za Rejtana. Ja biegiem z kawą w ręku, ale nie wylałem ani jednej kropli, dzięki temu mogliśmy wypić po trzy łyki świetnej kawy. Droga powrotna biegła przez malownicze sycylijskie klify.
Na jachcie wrzało. Każdy się krzątał i coś robił. Śniadanko na nas czekało. Jeszcze tylko założenie paska, wspólna fotka i w drogę na Baleary. Opuszczając gościnne San Vito Lo Copo na liczniku mieliśmy siedemset mil. Przed nami co najmniej pięć dni żeglugi.
Z pokładu s/y Caipirinha
Kapitan Ryszard Sobieszczański