Na długo pozostanie mi w głowie sympatyczne pożegnanie z sycylijskimi rybakami, którzy zostali przez kwarantannę uwięzieni na swoich kutrach. To oni wpłynęli wieczorem na miejsce, które musieliśmy im ustąpić. Trzeba przyznać, że bardzo zainteresowali się naszym technicznym problemem z silnikiem i w ogóle nie chcieli wierzyć, że płyniemy do Hiszpanii, a tym bardziej do Polski. Kiedy ich mijaliśmy długo nam machali. Ja popatrzyłem na Świętego Ricardo i po cichu mu podziękowałem za gościnę. I tym razem to chyba on mi puścił oko.
Kurs kompasowy 295 i kierowaliśmy się na Sardynię. Wiedzieliśmy, że tam się nie zatrzymamy, ale prognozy wskazywały by tam się kierować, bo mamy szansę przy brzegach tej włoskiej wyspy złapać wschodni wiatr. Korzystaliśmy z aplikacji Windy, której prognozy i modele doskonale się sprawdzały. Zakupiona wersja Premium była dokładniejsza. Niestety działała tylko online i to jest jej poważny mankament. Mimo, że Szymon, mój pierworodny, przygotowywał nam prognozy, które wysyłał nam smsem na nasz telefon satelitarny, to postanowiłem sobie w cyklu sześciogodzinnym z archiwizować prognozę robiąc fotki ekranu tabletu. Programów, aplikacji i sposobów na odbieranie pogody na morzu jest mnóstwo i na pewno jest to temat rzeka wśród żeglarzy. Nam się Windy bardzo sprawdziła, dlatego przyjąłem taką metodę. Szymon miał tylko ją aktualizować byśmy wiedzieli czy kierunek i siła prognozowanych wiatrów będą się zgadzały czy nie.
Wieczór zapowiadał się piękny i ciepły. Bezchmurne niebo, morze prawie gładkie. Dookoła cisza i pusto. Byliśmy sami. Na pokład wyjechała la gitarrra i nasze śpiewniki. Do zachodu słońca śpiewaliśmy nasze ulubione pieśni spod żagli. W tym wieczorze nie byłoby nic nadzwyczajnego, bo takich mamy wiele za sobą na morzu, ale objawił się nam nowy talent i mocna konkurencja dla mnie. Okazało się, że Robson pięknie śpiewa, gra na gitarze i w dodatku zna mnóstwo szant i pieśni kubryku. Cały wieczór ciągnęły się szanty na przemian z historyjkami z naszych wspólnych rejsów. Może kiedyś je spiszę? Nazbierało się tego nie mniej niż kolekcja moich magnesów z odwiedzonych portów.
Całą noc nie wiało nic, ledwo 4 węzły z północnego zachodu a więc, jak to żeglarze mówią, dokładnie w ryj. Silnik pracował cały czas równiutko. Maciek z Grzesiem i Najjaśniejszym regularnie, co cztery godziny robili pickstop by sprawdzić wszystkie płyny i temperatury. Wszystko działało, noc gwiaździsta, mogliśmy jechać zdobywać brzegi Sardynii.
Cały boży dzień było cieplutko, bezwietrznie, widzialność po widnokrąg. Caipirinha płynęła cały czas na Sardynię. My w ramach prac bosmańsko - mechanicznych zabraliśmy się za drobne naprawy. A to próbowaliśmy uruchomić zegar Speed, a to czujkę temperatury. Robson próbował sił z wędką. Potem niektórzy, co mieli wolne wykorzystali czas na spanie. Przed trzynastą spotkaliśmy się w kokpicie by omówić kolejne zadania i wtedy nastąpiło coś, na co czekałem sześć lat.
Kiedy w 2015 roku płynęliśmy z Francji do Chorwacji na samym środku Morza Śródziemnego spotkaliśmy wielkiego żółwia. Nie zdążyłem zrobić zdjęcia a Grzesiu, który sterował zanim się obudził, to było już za późno. Przez sześć lat wypominałem mu, że nie zareagował szybko. Nadarzyła się okazja bym przestał mu wypominać jego ospałość. Po lewej burcie Najjaśniejszy dostrzegł żółwia. Wyglądał identycznie jak ten z przed sześciu lat? Czyżby czekał na mnie? Zrobiliśmy rundkę wokół żółwia, którego majestat został obfotografowany i popłynęliśmy dalej. Ja miałem żółwia, Grzesiu odpuszczone winy a Robson zamotaną żyłkę o naszą płetwę sterową. Próby jej odblokowania spełzły na niczym i piękny kolorowy wobler odpłynął w głębiny Morza Tyreńskiego.
Kolejny piękny wieczór i noc, choć ta była niesamowicie wilgotna. Od godziny dwudziestej drugiej było widać latarnię morską, na południowym brzegu Sardynii, która co chwila dawała znać o sobie. Byliśmy piętnaście mil od brzegu. O drugiej w nocy mijaliśmy statek, który stał na kotwicy. Kiedy w nocy dwie jednostki płyną naprzeciw siebie, to trwa to chwilę kiedy taką jednostkę widzimy. Potem znika. Tutaj miałem wrażenie, że płynęliśmy całą wieczność do tego statku. Pływanie w nocy ma mnóstwo uroku. Wielu dzisiejszych żeglarzy nie praktykuje żeglowania w nocy. Nie wiem czy się boją czy zostali za słabo wyszkoleni. W Chorwacji rzadko, kto pływa w nocy, a my uwielbiamy te nocne harce. Dziś właściwie każda jednostka ma urządzenie na pokładzie typu AIS czyli w polskim tłumaczeniu system automatycznej identyfikacji. Dzięki niemu oficer na wachcie widzi, co za jednostka, jakim kursem płynie i prędkością. My mamy AIS w wersji dla ubogich. Widzimy innych, inni nie widzą nas. Dlatego tak ważnym jest by zawsze dobrze zidentyfikować w nocy dany statek i starać się nie wpłynąć w jego kurs. Spotkanie z każdym okrętem czy statkiem będzie oznaczało dla małego jachtu tragiczny jego koniec. Nas widać dzięki naszemu oświetleniu czyli zielonej i czerwonej lampce na dziobie i białej na rufie, w przypadku kiedy płyniemy na samych żaglach. Kiedy płyniemy na silniku dochodzi jeszcze jedna biała tzw. silnikowa która świeci z naszego masztu.
Nocne spotkania na morzu zawsze wywołują w załodze wzrost adrenaliny. Nie wiem dlaczego tak jest. Dziesiątki samochodów w ruchu na jednym skrzyżowaniu na nikim nie robią wrażenia a jeden statek na całym morzu podnosi adrenalinę jak po skoku na bungee.
Nad ranem przychodzi wreszcie wiatr. Neptun zlitował się nad nami i posłał nam północno wschodni w sile trzech Beuforta. Grot i fok w górę. Silnik do spania.
Po południu zrobiło się szalenie żeglarsko. Wiała dobra szóstka, a my wyciągaliśmy do ośmiu węzłów, co jak na naszą Lady było super wynikiem. Bagsztagowa jazda( czyli wiatr z boku rufy) na fali, która rośnie z godziny na godziny jest takim samym przeżyciem jak jazda w galopie na koniu.
Raz jesteś na fali by po chwili siedzieć w dole a tuż za tobą dogania cię kolejny wielki grzywacz i masz wrażenie, że zaraz zwali ci się na głowę a on łagodnie wchodzi pod naszą łódkę by ją ponieść do kolejnej doliny. W ciągu kilku godzin, morze ze stanu łagodnego przeszło w stan ekstazy.
Na noc musieliśmy się refować(zmniejszenie powierzchni żagla), gdyż wszystko wskazywało, że Neptun teraz się z nami trochę zabawi i sprawdzi dzielność załogi i jachtu. Przed godziną dwudziestą czwartą przekroczyliśmy 1000 mil, które zostały za nami.
Całą noc tańczyliśmy jak nam Neptun zagrał. Osiągnęliśmy niezłe wyniki jeśli chodzi o przelot bo prawie 150 mil na dobę.
W ciągu dnia wiatr zmieniał swój kierunek. Albo wiało od północnego wschodu albo od południowego wschodu. Od dwóch do sześciu w skali Beuforta. Jego siła albo malała albo rosła. Mimo mocnego bujania udało nam się przepompować wodę do naszych zbiorników i naprawić toaletę, która trochę ucierpiała od tego bujania.
Prawdziwy taniec z Neptunem zaczął się nad ranem kiedy dostaliśmy zachodni wiatr, który w porywach dochodził do siedmiu w skali Beuforta. Przy takim rozfalowaniu trudno było przygotować śniadanie dla załogi, ale też miotało nami straszecznie. Zrefowaliśmy żagle na maxa. Nie ukrywam, że trzeci dzień z rzędu wiatrów od czterech do siedmiu i cały czas w dziób, trochę nas wymęczył. Problem pojawił się inny. Zachodni wiatr nie sprzyjał byśmy dobili do Ibizy. Oczywiście mogliśmy halsować, ale to by trwało, trwało i trwało. Musieliśmy nasze plany zrewidować. Przeanalizowaliśmy południowy brzeg Majorki. Do Palmy nie dojdziemy, ale całkiem rozsądna wydawała się Marina Cala d’Or na południowo wschodnim wybrzeżu Majorki. Odpadliśmy i tam skierowaliśmy naszą Caipirinhę.
Czym bliżej brzegu tym bardziej wyspa nas osłaniała, wiatr zaczął gasnąć, a morze się uspokajało. Po wejściu w zasięg telefonii komórkowej zadzwoniłem do mariny. Sympatyczna Hiszpanka z uśmiechem w głosie zaprosiła nas do mariny. Na kanale dziewiątym mieliśmy się komunikować z Marinero, czyli osobą obsługującą pomosty.
11.05. o godzinie 16:30 zacumowaliśmy w Marinie. Załoga odetchnęła, kiedy zarządziłem, że zostajemy na noc, ale mieliśmy też trochę rzeczy do zrobienia. Najpierw wszystkie mokre sztormiaki, ciuchy, materace na pokład. Obwiesiliśmy się jak na Boże Narodzenie i trochę nasz jacht odstawał swoim wyglądem od wypasionych motorboatów i jachtów w większości przypadków stojących pod niemiecką banderą. Sami Niemcy uważają, że Baleary to ich siedemnasty Land stąd tak wielu ich w każdym porcie.
Zanim dokończyliśmy stroić Caipirinhę w nasze mokre ciuchy pojawiła się sympatyczna Hiszpanka. Zamiast wspólnie zatańczyć flamenco rozpoczęliśmy covidowy taniec i do tego nie mogliśmy zejść na ląd. Mnóstwo papierów do wypełnienia. Pytali nas o badania PCR. Daliśmy im nasze stare, te z przed ponad dziesięciu dni, ale zaraz na wstępie oznajmiłem, że od dziesięciu dni jesteśmy na morzu i nigdzie od Sibennika nie wchodziliśmy. Nie czułem się dobrze z faktem, że sympatyczną Hiszpankę musiałem okłamać, ale dla dobra załogi i jachtu było to koniecznie. Doświadczenia z Milazzo uczą. Takie czasy. Otrzymałem od niej adres strony Hiszpańskiego Ministerstwa Zdrowia, na której miałem zarejestrować naszą całą załogę. Niestety pod tym adresem pojawiało się zupełnie co innego. Rozłożyłem ręce i się poddałem. Na szczęście sympatyczna Hiszpanka powiedziała, że zrobi to za nas jeśli wypełnimy formularze. Na pokładzie pojawiło się mnóstwo dokumentów, które każdy musiał wypełnić. Graniczyło to z cudem, gdyż zachodni wiatr, który nas tu przygnał próbował nam te papierzyska wyrwać. Po godzinie akcja rejestracji, płatności dobiegła końca. Zapłaciliśmy siedemdziesiąt siedem euro za noc, co było rozsądną ceną. Część załogi od razu skorzystała z pryszniców a część próbowała coś jeszcze naprawić. Niestety po tych kilku sztormowych dniach parę rzeczy trzeba było naprawić, chociażby wyrwany z podłogi stół.
Marina była schludna, ładnie położona i nabita po brzegi jachtami i łodziami. Ale co szczególnie przykuło naszą uwagę? Restauracje, w których siedzieli ludzie. Ja nie pamiętam, kiedy byłem ostatni raz w restauracji. Odświeżeni, przebrani, ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca, w którym mieliśmy nadzieję, porządnie się najeść lokalnych frykasów.
Po 15 minutach spaceru wybraliśmy lokal, który serwował szeroki wachlarz dań. Od frutti di mare, przez grilla do Paelli. Na stół wjechały piwa i wina. Napiszę krótko. Pojedliśmy i jak to się mówi nie przepiliśmy całego żołdu.
Po kolacji część załogi poszła spać, a części włączył się tzw. szwędacz i jak się potem okazało, miasto było wymarłe i od 23:00 obowiązywała godzina policyjna. Ze szwędania wyszły nici. Dzięki temu wszyscy mogli się porządnie wyspać.