Wejście do Clubu de Mar w Almerii zapamiętam długo, gdyż ze względu na sterowanie rumplem na pewno zostanie nam wszystkim w pamięci. Po obłożeniu się long side, na pływającej, jedynej wolnej kei, czekaliśmy aż ktoś do nas przyjdzie, ale marina wyglądała na totalnie opustoszałą. Było przed dwudziestą drugą kiedy zakończyliśmy manewry portowe. Na kanale dziewiątym też nikt się nie odzywał. W końcu wysłaliśmy umyślnych, którzy zlokalizowali biuro mariny. Przywitali się i zakomunikowali nasze przybycie. Chwilę później odwiedził nas Marrinero, który przywiózł nowe instrukcje, byśmy się przestawili na druga stronę i stanęli przy kei dla odwiedzających. Miejsce przy którym stoimy jest prywatne. Grzecznie poprosiliśmy czy moglibyśmy do jutra tutaj zostać a rano się przestawimy. Przez radio wywołał biuro i usłyszeliśmy damski głos, który zgodził się na naszą prośbę, jednocześnie prosząc nas, byśmy się zameldowali w biurze.
Biały, Szymon i ja podreptaliśmy do biura by dokonać formalności. Marina była nie duża i właściwie żywego ducha po za nami, Marinnero i damskim głosem.
W biurze czekała na nas około trzydziestoletnia, ślicznej urody Hiszpanka, jasnej karnacji o piwnych oczach. Ubrana w zielony kostium bardziej wyglądała na Polkę niż na Hiszpankę. Przywitaliśmy się i od razu podziękowaliśmy za zgodę na pozostanie na rezydenckiej kei, jednocześnie informując, że mamy techniczny problem, stąd ta nasza prośba. Kiedy nasza rozmówczyni odkryła, że jesteśmy Polakami bardzo się ucieszyła, mówiąc nam od razu Dżen dobry. Chwilę później, zaczęła nam opowiadać o spędzonych roku w Polsce, dzięki programowi Erasmus. Zapytałem ją: w jakim mieście spędziłaś ten rok? I przyznam szczerze, że odpowiedź nas zamurowała, bo śliczna Hiszpanka cały boży rok spędziła gdzie? - u nas w Opolu, na Politechnice Opolskiej. Mieszkała w Domu Studenta Pryzma. Zrobiło się bardzo miło, kiedy wspominała Opole i jak bardzo jej się nasze miasto podobało oraz ile ma radosnych i pozytywnych przeżyć z tego okresu. To niemożliwe jaki świat jest mały, by późną nocą, w dalekiej Almerii spotkać osobę związaną z Opolem. Nie mogłem nie spytać o jej imię, gdyż takie spotkanie warto zapamiętać. Almorena, tak na imię miała nasza nowo poznana hiszpańska piękność.
Po powrocie na jacht musieliśmy uczcić szklaneczką rumu cudowne ocalenie i naszą nową znajomość z Almoreną.
Kolejny dzień przywitał nas bezchmurnym niebem i piękną słoneczną pogodą. Jeszcze przed śniadaniem zabraliśmy się za przestawienie jachtu. Ja poszedłem dookoła by przyjąć cumy, a Biały przestawiał jacht. Miejsce było fajne, ale daleko od sanitariatów i nie mogliśmy się podłączyć do słupka, gdyż wejścia były na szerokie wtyczki. Po drodze wstąpiłem do biura i spotkałem Almorenę, która oznajmiła mi, że nie musimy się przestawiać, bo rozmawiała z rezydentem i na razie jego miejsce jest wolne. Niestety Biały rozpoczął już manewr, a ja nie miałem telefonu by go powiadomić o zmianie. Z drugiej strony, ćwiczenia czynią mistrzem, jak mawiał ponoć Paganini.
Przy nowej kei zjedliśmy śniadanie i wróciliśmy na stare miejsce. Z boku mogło to wyglądać tak, jakbyśmy się specjalnie przestawili by śniadanie zjeść mając lepszą panoramę na Almerię. A kto bogatemu zabroni?
Po tych wszystkich manewrach podzieliliśmy załogę na dwie grupy. Jedna: Biały, Grześ, Najjaśniejszy i Robert zabrali się ze demontaż kolumny sterowej. Ja i Szymon poszliśmy do Almoreny porozmawiać o lokalnych mechanikach. Nasza piękność, wykonała kilkanaście telefonów i w końcu jeden mechanik zgodził się do nas przyjechać. Kiedy wróciliśmy na jacht chłopaki mordowali się z rozebraniem kolumny. Stare śruby w żaden sposób nie chciały puścić. Skoro nic więcej nie mogliśmy zrobić, po za czekaniem na mechanika, to podjęliśmy decyzje o zdobyciu Almerii. W biurze zostawiliśmy telefon do nas, gdyby mechanik przyjechał i poszliśmy obejrzeć Almerię. W międzyczasie podpłynęli Marrinero, prosząc nas byśmy jacht dodatkowo obłożyli muringami i odsunęli go od kei, gdyż idzie sztorm.
Rzeczywiście wiatr się wzmagał. Prognozy pokazywały ponad 40 węzłów. Pomyślałem, jak to dobrze, że siedzimy w porcie.
Almería ma swoje źródło w obronnej potrzebie Arabów. To Abderramán III założył Alcazabę, która nadała temu miastu nazwę Al-Mariy-yat (Strażnica). Jest to największa forteca zbudowana przez muzułmanów w Hiszpanii i mieszcząca wewnątrz potrójnych murów pałace i meczety. W tym czasie (X w.) Almería była głównym portem handlowym Kalifatu Kordoby, a w jej medynie działało ponad 10 000 warsztatów tkackich. Na wzgórzu San Cristóbal – z którego roztacza się widok na stare miasto i port – znajdują się Mury Hayrán. Ich budowa sięga czasów Królestw Taifa. Obok nich znajduje się Centrum Ratownictwa Fauny Sahary. Tyle ogólnie o Almerii ze strony spain.info.
Miasto wyglądało jakby spało, mimo że był poniedziałek. Kilka samochodów, gdzie niegdzie otwarte sklepiki. Tuż przy marinie zrobiliśmy sobie zdjęcie przy wielki napisie I love Almeria. Miasto miało swój klimat, może dlatego, że nie było miastem turystycznym. Przynajmniej nam tak się wydawało.
Zapuściliśmy się w uliczki i chwilę potem znaleźliśmy restauracje położoną w cieniu wielkich drzew. Miejsce zachęcało by tam się zatrzymać. Prawie wszystkie stoliki zajęte, ale jeden czekał właśnie na nas. Po dobrym obiedzie i kuflu zimnego piwa poszliśmy zobaczyć to stare arabskie miasto. Wąskie uliczki doprowadziły nas do Katedry de la Encarnación. Szesnastowieczny obiekt robił wrażenie i nie mogłem się nadziwić, że plac przed katedrą był pusty. Żadnych turystów. Po sesji fotograficznej przed katedrą, nasza grupa podzieliła się na dwie mniejsze. Ala z Grzesiem poszli na samą górę by zobaczyć twierdzę, a my woleliśmy jeszcze się poszlajać. Trafiliśmy na długi deptak, który ciągnął się wzdłuż morza. Morze rozszalało się pod wpływem sztormu, który uderzył zgodnie z prognozami. Łeb urywało. Mimo tego było ciepło i słonecznie a nam się zachciało podwieczorka i kawy. Kilometr dalej znaleźliśmy kawiarenkę położoną przy deptaku, w której zjedliśmy dobre Tiramisu i wypiliśmy kawę. Niestety nigdzie nie znaleźliśmy żadnego sklepu z magnesami i to było bardzo dziwne. Na szczęście mieliśmy jeszcze czas by taki sklep znaleźć.
Po powrocie do mariny, Szymon zadzwonił do mechanika, kiedy do nas przyjedzie i tu nastąpiło wielkie rozczarowanie. Po wielu godzinach oczekiwania mechanik oznajmił nam, że jednak nie przyjedzie. Trochę się wkurzyliśmy i postanowiliśmy sami spróbować to naprawić. Najjaśniejszy, Biały i ja zabraliśmy się za dalszą próbę rozebrania całej kolumny. Śruby nie chciały puścić, ale Najjaśniejszy znalazł na nie metodę. Powoli i metodycznie śruby poddawały się jego urokowi. Odkręcenie sześciu śrub dało nam możliwość zdjęcia małej zębatki wraz z łożyskami. Niestety druga zębatka twardo siedziała i nie mieliśmy pomysłu jak ją zdjąć. Potrzebny był ściągacz do łożysk. Zresztą dzień się kończył i podjęliśmy decyzje, że rano zaczniemy dalej. Sztorm się wyciszał i wieczorem mogliśmy spokojnie posiedzieć sobie na jachcie, rozkoszując się dobrym rumem i portową ciszą, gdyż nadal poza nami praktycznie nikogo nie było w marinie. Ja pogrzebałem na Facebooku, licząc że może znajdę jakichś Polaków w Almerii. Okazało się, że jest grupa Polacy w Almerii. Poprosiłem o dołączenie do tej grupy i godzinę później zostałem do niej przyjęty. Napisałem posta ze zdjęciem naszego jachtu na tle Almerii i prośbę o pomoc w znalezieniu sklepów z narzędziami. Liczyłem, że może ktoś zna lokalnego mechanika jachtowego. Odezwała się Kinga, której mąż Hiszpan pomógł nam w ustaleniu sklepów w Almerii. W każdej chwili mieliśmy do nich zadzwonić, gdybyśmy potrzebowali dalszej pomocy. To kolejny przykład bezinteresownej pomocy, której udzielili nam Polacy mieszkający za granicą.
Z samego rano podszedłem pod mały dźwig, gdyż zobaczyłem tam kilku Hiszpanów pracujących w marinie. Spytałem młodego Hiszpana czy mówi po angielsku. Rozłożył ręce i pokiwał głową, dają mi do zrozumienia, że ten język jest dla niego obcy. Korzystając z tłumacza na telefonie pokazałem mu czego szukam: Extractor de rodamientos czyli ściągacz do łożysk. Pokiwał głową, że nie. Pokazałem palcem na jego kolegów. Nie liczyłem na nic, ale może któryś będzie miał jakiś pomysł. Hiszpan spytał starszego mężczyzny, który wyglądał na ich szefa. Zapytał go o Extractor. Tyle zrozumiałem. Tamten popatrzył na mnie i bez słowa wszedł do metalowego kontenera. Otworzył szafę i wyciągnął ściągacz do łożysk. Lekko mnie zamurowało, bo tego się mimo wszystko nie spodziewałem. Pokazałem mu nasz jacht, że tam będzie jego ściągacz. Podniósł kciuk do góry i zajął się swoją robotą. Bardzo podziękowałem i wróciłem na jacht. Chłopaki dumali jak rozwiązać nasz problem. Ściągacz okazał się bezcenny. Dzięki niemu w kilka minut zdjęliśmy łożyska i drugą zębatkę.
Problem nie działającego koła sterowego polegał na tym, że główna zębatka miała starte zęby na głębokość dwóch milimetrów. To powodowało, że druga zębatka się ślizgała, stąd koło przeskakiwało. Diagnoza była jedna. Spróbujemy poszukać podkładek, które dałoby się podłożyć pod zębatkę, po to by ją podnieść. Podkładki musiały być o konkretnej średnicy wewnętrznej. Potrzebowaliśmy również łożyska, które się rozsypało. Podjęliśmy decyzje, że Biały i ja jedziemy na zakupy, a reszta załogi dokona kilku innych drobnych napraw na jachcie. Przed wyjazdem znowu musieliśmy przestawić jacht na miejsce dla odwiedzających, gdyż Pan rezydent wracał na swoje miejsce.
Almorena zamówiła nam taksówkę i o godzinie jedenastej jechaliśmy już pod adres sklepu Wurth. Taksówkarz był zdziwiony tym adresem, ale nas tam zawiózł. Niestety okazało się, że takiego sklepu w ogóle tam nie ma. Nic tam nie było, poza małymi domkami prywatnymi. W internecie znalazłem drugi adres Wurtha i tam pojechaliśmy. Sklep był duży, ale nie mieli niczego, co potrzebowaliśmy. Natomiast podali nam adres innego sklepu, gdzie mogliśmy dostać łożyska. Kolejne kilometry i kolejny sklep. Pokazaliśmy nasze łożysko i chwilę później miły sprzedawca przyniósł nam dokładnie takie łożysko jakiego szukaliśmy. Zapytałem o podkładki. Niestety takich nie mieli. Chcieliśmy kupić ściągacz do łożysk, ale jak nam pokazano cenę 220 euro to trochę wymiękliśmy. Hiszpański sprzedawca jednoznacznie nam powiedział, że jest to Rolls-Royce wśród ściągaczy. Podziękowaliśmy grzecznie bo ściągacz do łożysk można kupić za 30 euro. Aż takiego drogiego, to my nie potrzebowaliśmy. Przy tej cenie to bardziej należało go oprawić w ramkę niż używac. Musieliśmy nadal szukać. Znowu pytanie, gdzie moglibyśmy kupić podkładki. Tym razem skierowano nas do sklepu z częściami do maszyn rolniczych. Znowu kolejne kilometry, a licznik pokazywał już prawie 30 euro. W kolejnym sklepie podkładek nie było. Znowu to samo pytanie, gdzie możemy to dostać. Młody sprzedawca nie wiedział, ale starszy jego kolega wziął naszą podkładkę, wyciągnął suwmiarkę, zmierzył i zaczął dzwonić. Chwilę później wpisaliśmy w Google maps adres kolejnego sklepu, gdzie mieli takie podkładki. Kolejne kilometry i czwarty już sklep. Kiedy weszliśmy do sklepu, przywitał nas bardzo serdecznie przystojny Hiszpan, który dodatkowo mówił po angielsku.
Przedstawiliśmy się, że zostaliśmy skierowani ze sklepu z częściami dla maszyn rolniczych. Uśmiechnął się i pokazał nam całą paletę podkładek. Średnica wewnętrzna się zgadzała, ale zewnętrzna była szersza, co nie miało dla nas znaczenia. Wybraliśmy różne grubości. Dodatkowo kupiliśmy ściągacz za 70 euro. Najważniejsze kupiliśmy. Zostały nam do kupienia końcówki do węża, gdyż brakowało nam kilku oraz magnesy. Taksówkarz polecił na Leroy Merlin i tam dokonaliśmy niezbędnych zakupów. Biały podał taksówkarzowi ostatni adres. Sklep z pamiątkami.
Chwilę minęło zanim taksówkarz wjechał w stare miasto. I tam nastąpiło kolejne zaskoczenie. Almeria tętniła życiem, mnóstwo ludzi, otwartych sklepów. Tak jakbyśmy wjechali do innego miasta. Może w wczorajszy dzień był jakimś świętem?. Niby wszystko było otwarte a jednak ludzi nie było. Żałowałem tylko, że nie udało nam się dzień wcześniej, na piechotę, dotrzeć do tej część miasta, w którą akurat wjechaliśmy. Super uliczki, malutkie placyki. Fajny klimat. Pozostało mi tylko porobić kilka fotek z auta.
Taxi zatrzymało się przy wąskiej uliczce, na której miał znajdować się sklepik. Rzeczywiście, kilka metrów dalej znaleźliśmy chyba jedyny sklep w Almerii z pamiątkami. Były magnesy i to całkiem ładne. Kupiliśmy całej załodze taki sam, by nie było płaczu i odtrąbiliśmy sukces. Zakupy dokonane.
Pod mariną licznik wskazał 53 euro. Spędziliśmy z taksówkarzem prawie trzy godziny, ale nie wyobrażam sobie załatwienia tych zakupów bez taxi. Dobry wynalazek.
Po powrocie na jacht załoga dokonywała drobnych napraw, chociażby został założony pływak do drugiej pompy zęzowej. W ciągu nastpnych dwóch godzin poskładaliśmy cały ster. Działało, ale trzeba było zrobić próbę na wodzie. Wypłynęliśmy na redę robić kółka do przodu i do tyłu. Ster działał i nadal była szansa dopłynąć do Portugalii.
Wróciliśmy do mariny by powoli szykować się do wyjścia. O godzinie osiemnastej opuściliśmy gościnną Almerię i sympatyczną Almorenę. Kolejnym naszym celem był Gibraltar, ale żeglarze mają w zwyczaju nie wpisywać nigdy portu docelowego, dopóki do niego nie wpłyną bo nigdy nie wiadomo co przyniesie nam następna mila.
Dzień kończyliśmy wachtą z Grzesiem. Razem z nami na wachcie została Ala. Mieliśmy piękny zachód słońca i fantastyczną pełnię księżyca. Morze spokojne. Czy ten błogi spokój mogło nam coś jeszcze popsuć?