Pulpety i klopsy przyleciały z nami. Razem z nimi wychodziliśmy z lotniska w Alicante, na którym miał na nas czekać umówiony taksówkarz. Zobaczyliśmy pana z kartką, na której napisane było: „Rizard” .
Założyliśmy, że chodzi o moje imię. Taksówkarz przywitał się z nami i zakomunikował, że jego auto jest popsute i nie może z nami jechać, ale do piętnastu minut przyjedzie drugi samochód. Kiedy miesiąc wcześniej jechaliśmy do Alicante w taksówce była kartka 5 os. = 50 euro, 7 os. = 70 euro.
Zadałem mu pytanie czy koszt do Torrevieja, to będzie 50 euro? Odpowiedział, że tak. Kiedy ruszyliśmy z nowym taksówkarzem okazało się, że jest z innej kooperacji i w dodatku ma włączony licznik. Zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze w Lidlu by cokolwiek kupić na śniadanie. Kiedy dojechaliśmy do mariny na liczniku było 75 euro i niestety tyle musieliśmy zapłacić. Poczuliśmy się lekko oszukani, no ale na wakacjach zawsze wszystko jest droższe.
W marinie było już ciemno, ale bez trudu odnaleźliśmy naszą Caipirinhę. Wszedłem na jacht, włączyłem główne bezpieczniki prądowe i tu nastąpił ZONK. Jak to mówią: prundu ni ma, może bedzie w poniedziałek. Niby nie jest to problem, bo możemy podłączyć się do słupka na kei i tu drugi ZONK.
Na słupku były tylko wejścia na duże przyłącza, a my mieliśmy małe wtyczki. Pozostało nam pozbierać latarki i jakoś w tych hiszpańskich ciemnościach ogarnąć się do rana.
Chwilę później nadjechali: Biały i Robert ze stolnicy. Ciemności nie przeszkodziły nam wypić szklaneczkę dobrego rumu, za kolejne wspólne spotkanie i pogadać o planowanym rejsie. Już wcześniej razem z Białym ustaliliśmy, że kapitanem na tym rejsie będzie Biały w wachcie z moim malutkim synusiem Szymonem, pierwszym Robert ze stolnicy z samym Najjaśniejszym, Grześ drugim ze mną w wachcie, a ja poza zwykłym załogantem, będę pełnił zaszczytną funkcje oficera politycznego - zwanego kaowcem lub jak kto woli rzecznika prasowego. Mamy z Białym ukryty w tym cel, ale o tym kiedyś Wam opowiemy, może… To zależy od butelki jaką nam postawicie. No i oczywiście drugie moje malutkie dziecko czyli Ala, która pełnić miała zaszczytną funkcję oficera kuchennego.
O dziewiątej rano, podczas naszego śniadania zameldował się przy jachcie Kris Królikowski. To on zaopiekował się naszą Lady podczas ostatniego miesiąca. Kris mieszkał w Hiszpani ponad piętnaście lat. Okazało się, że mimo iż pochodził z Tych, to swoją żeglarską przygodę zaczynał w naszym opolskim klubie Bryza, który funkcjonował w Kędzierzynie Koźlu. Bryza stworzyła Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, które do dziś funkcjonuje w Okartowie. Tam właśnie Kris zdobywał swoje żeglarskie szlify.
Dziś mieszka w Torrevieja wraz ze swoją rodziną. Jego syn ściga się sportowo na laserach.
To dzięki Krisowi, akcja demontażu i montażu silnika mogła się odbyć i nie zabiła finansowo Najjaśniejszego, choć wydatki były spore. Dodatkowo Kris monitorował nasz jacht pod kątem szczelności wału i w ogóle okazał się niezastąpiony, za co jeszcze raz mu dziękuję.
Na godzinę trzynastą mieliśmy ustawiony dźwig. Było trochę czasu i Kris zawiózł Grzesia, Szymona i mnie do dużego hipermarketu, w którym mogliśmy zrobić zakupy rejsowe. Klopsy klopsami, ale magazyn trzeba było uzupełnić o śniadania, kolacje rum no i piwo. Generalnie wyszło tego trzy pełne kosze. W tym dwa to woda i napoje. Obawiałem się, że Kris nas nie wpuści z tym majdanem do swojego ślicznego auta, ale jego bagażnik był stworzony dla naszych zakupów. Niezmiernie nam w tym pomógł, bo tak byśmy się tułali z tymi tasiami przez pół dnia. W tym czasie Ala dostała wolne, gdyż miała egzamin, który zdawała w lokalnej tawernie. Egzamin zdała, a reszta załogi ogarniała jacht.
Około dwunastej na jachcie pojawił się Carlos, współpracownik Krisa, który montował nasz silnik. Trzeba było poustawiać linki sprzęgła i gazu. Dodatkowo okazało się, że cała stacyjka nie chodzi oraz mamy jakieś zwarcie na jachcie. Bo co włączaliśmy się do słupka, to wywalało prąd na całej kei. Carlos obiecał, że nas nie zostawi z tym, a przynajmniej spróbuje coś z tym zrobić.
Kris, Carlos i pomocnik pracowali przy silniku a nam pozostało siedzieć i czekać. W końcu Kris nie wytrzymał i przegonił nas z jachtu byśmy sobie poszli na piwo i mówiąc krótko dupy im nie zawracali. Oni wszystko zrobią i przypłyną pod dźwig. My mieliśmy abordażem zdobyć knajpkę, która przycupnęła sobie tuż za dźwigiem. Upał dawał nam się we znaki i dziękowaliśmy w duchu Krisowi, że nas przegonił. Dobry z niego człowiek. Zimne piwo był tym czego właśnie potrzebowaliśmy. Knajpka była pusta, fotele bardzo wygodne a nad nami szumiały markizy, który chroniły nas przed słońcem. Miejsce było bardzo urokliwe i do tego obsługiwał nas bardzo sympatyczny Bułgar. Chwilę później raczyliśmy się lokalnym zimnym piwem. Na chwilę zapomnieliśmy o naszym jachcie.
Nie powiem, ale trochę czasu tam spędziliśmy, gdyż jak to się po naszemu mówi: Kris straszne się p…….ł z robotą, ale nam było bardzo dobrze. Faktycznie, to musieli dobrze to wszystko poskładać, wyregulować, potem wyciągnąć jacht, zosiować wału z silnikiem, naprawić podstawę wału. No kilka dobrych kolejek to trwało. Niestety znacznie dłużej niż zakładał Carlos, który zdążył coś tam jeszcze luknąć w elektrykę, ale musiał już pędzić na następną robotę. Problem zwarcia i stacyjki pozostawał nie rozwiązany. Poprosiliśmy Krisa by przekonał Carlosa do przyjścia do nas w następny dzień. Niestety Carlos miał inne zawodowe plany, których nie mógł zmienić. Pożegnaliśmy się z nim dziękując za montaż i demontaż silnika, który chodził zupełnie inaczej. Ciszej, równiej i jakoś tak bardziej nam życzliwiej.
Dzięki Bogu, Kris załatwił elektryka, który miał być u nas o godzinie dziewiątej rano. Uważaliśmy, że jeśli mamy wyjść na Atlantyk, to lepiej zostać dwa dni dłużej ale zrobić wszystko, co nam nie grało.
Carlos i Kris pojechali a my przestawiliśmy jacht ze stoczni na swoje miejsce i mogliśmy już tylko iść zdobywać Torrevieja po raz drugi.
Na kolacje wybraliśmy ten sam lokal co miesiąc wcześniej, gdyż bardzo nam odpowiadał wybór, jakość, cena i miejsce. Tym razem mieliśmy okazje wysłuchać hiszpańskiej pieśni w wykonaniu starszego Hiszpana. W naszej załodze zdania były podzielone. Jedni uważali, że zawodził, inni że miało to swój klimat. Mnie tam się podobało. Wspólnie wygrzebaliśmy parę euro by wesprzeć lokalnego muzyka. Nie wiem jak moi kumple, ale ja zawsze staram się wspierać grajków ulicznych. Sam kiedyś tak zarabiałem pieniądze, grywając w duecie z mamą moich dzieci na wszelkiej maści deptakach europejskich miast i miasteczek. Był to niewątpliwie beztroski czas w moim życiu. Może kiedyś opiszę ten czas szlajania się stopem po Europie z gitarą, namiotem i polskimi konserwami.
To był wyjątkowo ciepły wieczór, który nie wiadomo jak późno się skończył, ale jak to mówią godnie i zacnie go uczciliśmy. Zapytacie co uczciliśmy? Okazji i jubileuszy na jachcie jest zawsze mnóstwo:
dziesiąta godzina rejsu, dwudziesta, piąty rejs, dziesiąty, naprawa czegoś tam, dopłynięcie do portu i przede wszystkim za cudowne ocalenie. Gdyby wszystkie te okazje czcić, to w życiu nigdzie byśmy nie wypłynęli i zostalibyśmy nałogowymi alkoholikami. Na szczęście rejsów mamy kilka w roku i wbrew pozorom znamy umiar. Ale nie będę obwijać w bawełnę bo po co. Żeglarze też ludzie.
Punktualnie o dziewiątej w sobotę, na jachcie pojawił się Kris, a chwilę później umówiony elektryk, Damian. Opowiedzieliśmy mu o naszych potyczkach z elektryką i na którym froncie przegrywamy. Damian przyjechał z pomocnikiem i szybko zaczęli eliminować nasze usterki. Przyznam, że znał się na rzeczy i w mig lokalizował problemy. Potem zdemontował inwerter i skrzynkę bezpieczników szukając naszego głównego zwarcia. Był w stałym telefonicznym kontakcie z Marrinero, który włączał co chwilę prąd na naszej kei, regularnie wywalany przez nasze zwarcie. My tylko głupio się uśmiechaliśmy i przepraszaliśmy sąsiadów, pozbawianych co chwila tego luksusu jakim jest prąd. W końcu usłyszeliśmy: Znalazłem problem, ale nie wiem co to jest. Trochę się uśmialiśmy z Krisem, ale dopiero jak nam pokazał, to zrozumieliśmy, że zwarcie robi nasza mała lodówka. Opis był po polsku, którego on nie rozumiał. Odłączenie lodówki, której nie używaliśmy sprawiło, że wróciła elektryka na jacht. Mieliśmy ładowanie z lądu i od silnika, inwerter się nie wyłączał no i przede wszystkim nie wywalaliśmy prądu na całej kei. Cała ta operacja zajęła Damianowi jedną godzinę. Dodatkowo powymieniał mnóstwo wtyczek. Wiedzieliśmy, że małą lodówkę mogło zalać, ale nikt by na to nie wpadł, że wyłączona lodówka robi tyle spustoszenia w naszej elektryce. Człowiek uczy się całe życie.
O 12:26 oddaliśmy cumy i opuściliśmy gościnne Torrevieja i Krisa, który tak bardzo nam pomógł. Swoją drogą zawsze uważałem, że za granicą nikt tak Cię nie wystawi do wiatru jak Polak. Wynika to z z moich wcześniejszych doświadczeń, kiedy jako młody gastarbeiter zdobywałem niemieckie marki, pracując w różnych branżach nad Jeziorem Bodeńskim. Wszędzie tam gdzie byli Polacy były zawsze problemy. Na szczęście potrafiłem sobie znaleźć pracę bez Polaków. Od kilku lat palmę pierwszeństwa w naciąganiu, kiwaniu i nie napiszę jak bym to nazwał, dzierżą Chorwaci, ale nie poświęcę im ani więcej zdania. Dzięki Krisowi, przyjaciołom Rysia Rajchela z Majorki, Polakom, których poznałem w Nowym Jorku od lat wraca mi wiara w Polaków za granicą. Może dlatego że wszyscy oni są żeglarzami, a żeglarze po prostu sobie pomagają. Przynajmniej ja mam takie doświadczenia. Kolejne spotkania z Polakami tylko utwierdzą mnie w tym przekonaniu, ale o tym w następnych relacjach.
Po drodze stanęliśmy przy stacji by zatankować. Stacja mieszkała tuż obok baru z markizami, w którym tak dzielnie dzień wcześniej, pomagaliśmy Krisowi. Za nim bak się napełnił sympatyczny Bułgar przyniósł nam tacę zimnego piwa. Oj było dobre.
Wychodząc z Torrevieja wiedzieliśmy, że będzie wiało z południowego zachodu prosto w ryj. Środkiem cieśniny szedł duj do 35 węzłów. Przy brzegu miało być tego wiatru mniej. Czekało nas tłuczenie się o fale. Wieczór był spokojny, słoneczny i byliśmy w dobrych nastrojach. Mimo nadchodzącego wiatru od dziobu liczyliśmy, że powoli będziemy się wspinać pod Gibraltar. Niestety pod wieczór zaczął nam dziwnie szwankować ster. Tak jakby przeskakiwał na zębatce. Ale na szczęście zdarzyło się to kilka razy i mimo wszystko można było sterować, choć czasami jacht gubił kurs.
O dwudziestej czwartej w nocy zaczynałem swoją wachtę z Grzesiem. Wyszedłem na deck, ujrzałem i uwierzyłem. Biały z Szymonem sterowali zapasowym metalowym rumplem. Nie raz śmialiśmy się jak by to było, dwunastotonowy jacht prowadzić pod rumplem. Patrząc na rozkręcające się morze i wzmagający się wiatr nie było mi tym razem do śmiechu. Chłopaki od ponad dwóch i pół godziny sterowali na rumplu, walcząc pod falę. Koło sterowe od czasu do czasu zaskakiwało i można się było nim posiłkować. My z Grzesiem przyjęliśmy inną taktykę. Po kilka minut każdy z nas sterował sam potem zmiana. Nie było łatwo, gdyż na płetwę działała śruba, która ją naturalnie odpychała tym samym dając nam do wiwatu. Odpuściliśmy sobie koło sterowe i skupiliśmy się na rumplu.
Wiatr po pierwszej w nocy dochodził do 30 węzłów. Wiedzieliśmy z Grzesiem, że choć nie jesteśmy wątłej postury i coś tam siły mamy, to czterech godzin tak nie wytrzymamy. Siedzieliśmy po obu stronach rumpla, przypięci pasami staraliśmy się jak najbardziej sobie pomagać. Takie ćwiczenia uczą harmonii i zgrania. Fale nam w tym nie pomagały i co chwile dostawaliśmy dziada na pokład. Przed trzecią podjęliśmy decyzje, że musimy naszą wachtę skrócić o jedną godzinę i obudzić Robertów, gdyż ręce nam powoli wysiadały. Obudziłem Białego, wszak to on był kapitanem i zaproponowałem byśmy skrócili wachty do dwóch godzin. Zgodził się. Taką informacje przekazałem Robertom: Panowie spróbujcie wytrzymać dwie godziny. Jeśli nie da rady, budzić następną wachtę, Grzesia, mnie. Musimy przeczekać ten duj. Martwiłem się bo Najjaśniejszy ma tęgi umysł, ale jest skromnej postury i tu siła intelektu może nie wystarczyć. Robert do małych nie należał, ale głównie miał wyćwiczone palce od ćwiczeń na klawiaturze. Dobry znak był taki, że pod koniec naszej wachty wiatr lekko siadał i rzadko przekraczał 25 węzłów.
Kiedy rano obudzono mnie, dochodziła ósma. Wyskoczyłem na deck pytając Białego czemu wydłużył wachtę, a on z uśmiechem na twarzy oznajmił mi, że wachta R&R czyli nasze Rolls Roycy jechały trzy a nie dwie godziny. I tu mnie zaskoczył. Chłopaki nie chcieli być gorsi i stwierdzili, że: jak wszyscy to wszyscy, babcia też. Nie powiem, zaimponowali mi.
Decyzje mogliśmy podjąć tylko jedną. Wjechać do jakiegoś większego portu i spróbować wyeliminować naszą nową awarię. Po przeanalizowaniu wybrzeża Andaluzji, mogliśmy albo wrócić do Torrevieja albo płynąć do Almerii, która była większym miastem. Wybraliśmy Almerię z trzech powodów. Po pierwsze nie będziemy się wracać, po drugie tam nas jeszcze nie było a po trzecie nie mamy magnesów z Almerii. To przeważyło naszą decyzje.
Cały dzień tłukliśmy się pod falę na rumplu w dwu godzinnych wachtach. Choć wiatr słabł, to się wszyscy trochę namordowaliśmy.
Wejście do mariny i zacumowanie zrobiliśmy z Białym we dwójkę. On stał przy manetce a ja przy rumplu. Spokojnie, powoli, koło dwudziestej stanęliśmy przy pierwszej wolnej kei w Club de Mar w Almerii.
Było to nasze pierwsze w historii, podejście do kei na rumplu czterdziesto-czterostopowym jachtem o wadze dwunastu ton.
Teraz jak ktoś nam się będzie chwalił, że płynął pod wiatr z siłą trzydziestu węzłów i się namordował, to zapytamy go: A ster miałeś?