Obudziłem się przed siódmą. Byłem wyspany. Zawsze kiedy stoimy w porcie, rano wsłuchuje się w jacht, w jego odgłosy. A to słychać „jak wiatr na wantach gra”, a to można usłyszeć powiew banderki, chlupotanie wody o kadłub, skrzypienie podłogi. Gdzieś z dala słychać przejeżdżający skuter. Rano o siódmej mariny są ciche. Poranna kawa na decku przy budzącym się porcie jest czymś wyjątkowym, przynajmniej dla mnie. Zaczynasz dostrzegać rzeczy, niuanse których nie widać było wczoraj. Bandery wielu krajów, urządzenia na jachtach, plecionki. Na jednej kei mieszkają żeglarze z całej Europy. Każdy jacht ma coś specyficznego. Siedzisz, pijesz kawę i obserwujesz. Czasem na innym jachcie można dostrzec żeglarza, który tak samo docenia smak porannej kawy w tym błogim spokoju. Skinienie głowy bez słowa wystarczy.
Wszystko to trwa chwilę, bo prędzej czy później ktoś z załogi wstanie, zacznie się kręcić. Za nim następna osoba i dzień się zaczyna. Tak właśnie było na Majorce w Marinie Cala d’Or.
Został nam ostatni skok na hiszpańskie wybrzeże. Trzeba było dokupić wodę, jakieś warzywko, płyn do chłodnicy i mogliśmy startować.
Po zakupach zjedliśmy solidne śniadanie i zatankowaliśmy wodę. Przygotowanie do wyjścia. Start silnika, cumy oddaj i płyniemy. Wiatr nas ładnie odpychał od kei. Po drodze stacja benzynowa i jeszcze tankowanie ropy. Wychodzimy i żegnamy miłą zatokę skąpaną w południowym słońcu. Kiedy odbiliśmy na zachód usłyszeliśmy jak silnik zawył. Gruchnął, syknął, bzyknął, dwa razy zakręcił i stanął. Próbujemy odpalić, pali ale śruba nie kręci, ani do przodu ani do tyłu. Co jest grane? Mam wrażenie że chce, ale nie może. Patrzymy za rufę a tam wystaje wielki zwój sieci. No pięknie. Jak to możliwe? tuż po wyjściu z zatoki wkręciła nam się w śrubę? Nie wiem czy dryfowała czy mimo zakazu ktoś postawił tuż pod powierzchnią. Tego się nie dowiemy. Szlag mnie trafił, ale cóż było robić. Na szczęście byliśmy przygotowani na taką akcje. Nie raz już nam się zdarzało zdejmować sieci ze śruby. Biały, nasz jachtowy nurek, wciągnął skafander i zszedł pod jacht odcinać sieć. Trochę to trwało ale się udało. Biały stwierdził, że było fest zamotane. Odpalamy silnik, ale biegu do przodu nie mamy. Sprawdzam tył, działa. Sprawdzam jeszcze raz przód, nie działa. No cóż, miny nam zrzedły. Decyzja była jedna. Wracamy do najbliższej kei. Taką widziałem przy stacji tuż przy wyjściu. Jak raczek nieboraczek cofaliśmy się powoli i kilkanaście minut później staliśmy obłożeni long side przy bocznej kei stacji benzynowej.
Nasz specjalny agent 007 Robson, nie dość że śliczny jak porucznik Borewicz, to jeszcze sprawnie posługiwał się językiem angielskim, został wysłany do mariny z konkretnym zadaniem by znaleźć mechanika. Widzieliśmy tam serwis Volvo Penta, Może chłopaki coś nam poradzą bo ewidentnie coś strzeliło w przekładni. Wrócił szczęśliwy z misji i oznajmił mechanik będzie. Dosyć szybko, bo po godzinie przyjeżdża Marc, blondyn typowy Brytol, który prowadzi swój mały biznes na Majorce. Opowiadamy mu naszą historię. Bez zbędnych słów bierze klucze i idzie do silnika. Po jakimś czasie stwierdza, że najpierw trzeba wymienić olej w przekładni bo pełno tam opiłków metali i być może przekładnia zagada. Po czym pojechał po nowy olej. W tym samym czasie pojawił się inny mechanik z drugiej firmy. Robson wykonał zadanie podwójnie, ale jak teraz pogodzić dwóch mechaników z dwóch różnych firm przy jednym silniku?. Zadanie nam się skomplikowało wszak Marc pojechał po olej a nowy zabrał się do roboty i żadne zasieki go nie zatrzymały. Za nim tamten zdążył się dobrze rozłożyć, przyjechał Marc. I co teraz? Komu podziękować? Została nam już tylko konfrontacja. Nikt nie ma odwagi zareagować. Akcja toczy się szybko jak w thrillerze. Za chwilę będą pierwsze trupy. Marc schodzi do silnika i widzi tego drugiego. Myślę sobie, ale siara, żenada, wstyd i próbuje się schować pod stolikiem nawigacyjnym. Słyszę jak na górze pierwszy ginie Robson z ręki Białego i Najjaśniejszego. Oberwało mu się, że nie odmówił drugiego mechanika. Pierwsza krew leje się po burcie. Chciał dobrze, ale wyszło jak zawsze.
Na dole zbliża się starcie gigantów. Marc ujrzał czarnego Hiszpana, bo ten miał kruczo czarne włosy. Patrzyłem na Marca. Był zawodowcem. Powieka nawet mu nie drgnęła. Czarny podniósł głowę popatrzył na Marca potem na mnie. Czekałem na strzał, ale on się ładnie po hiszpańsku uśmiechnął i krzyknął do Marca Hola Marc. Zaczęli rozmawiać po hiszpańsku o naszym problemie. A może klęli na durnych Polaków? Moje napięcie zaczęło maleć. Po chwili Marc mówi do mnie, bardzo dobrze, że macie Eduardo. On jest bardzo dobrym fachowcem, a ja mam tyle roboty, że nie będę musiał się Wami zajmować. Przyjechałem tylko dlatego, że lubię Polaków.
Przeprosiłem go za zaistniałą sytuacje próbując wyjaśnić, że mamy złe doświadczenia i często nam coś obiecywano i nic z tego nie wychodziło, a tu po prostu mamy nóż na gardle. Stąd dwóch mechaników. Chciałem zapłacić za jego czas, ale on kategorycznie odmówił. Został do prób odpalenia biegu. Niestety bezskutecznie. Przekładnia przestała z nami współpracować. Marc pożegnał się i na odchodne życzył nam szczęścia i powiedział, że jesteśmy w dobrych rękach.
Pozostał Eduardo. Rozłożył ręce i powiedział, że dziś już nic nie zrobi bo dochodziła czwarta po południu, ale jutro zjawi się o ósmej, wymontuje przekładnie i postara się rozwiązać nasz problem. Niestety ale potrwa to kilka dni.
Zostaliśmy sami. Dopiero kiedy usiadłem na decku, zobaczyłem po drugiej strony kanału stare domy pod którymi umiejscowione były garaże dla łodzi razem ze slipami. Piękne popołudniowe słońce, oświetlało stare łódeczki kiwające się na bojkach, naprzeciwko naszej burty.
Decyzja, którą musiałem podjąć nie była łatwa. Trzeba było przerwać rejs. Nie było takiej mocy by silnik został naprawiony w takim czasie, by dotrzeć do kontynentu. Jacht musieliśmy zostawić na Majorce.
Zebrałem załogę i oświadczyłem, że nie płyniemy dalej. Zostaniemy na Majorce dwa dni i stąd musimy się ewakuować do Polski. Dziś pozostało nam się już tylko upić.
Decyzja ta kłóciła się mocno z moim wewnętrznym głosem, gdyż brak silnika a właściwie biegu do przodu nie przekreślał naszych możliwości nautyczno-żeglarskich, wszak Caipirinha to jacht żaglowy.
Zostanie na Majorce wiązało się z ogromnymi kosztami. Drożej było już tylko w Monaco i St. Tropez. Zacząłem rozmawiać z Najjaśniejszym. Wiedział, że koszty będą duże. Był gotowy płynąć. Biały miał wątpliwości, ale gdyby miał sam płynąć to by płynął. Było nas trzech. Zadzwoniłem do Rafała, naszego kumpla z wybrzeża, który znał Caipirinhe i realia na Majorce. Pierwsze co mi powiedział: Uciekać z Majorki. Nie miałem złudzeń żadnych: Zmiana decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia - nasze motto, które często sobie przypominamy oraz jeśli jacht uderzył w keje to znaczy, że kapitan tak chciał.
Zebrałem załogę po raz drugi. Ogłosiłem zmianę planów. Opisałem sytuacje jeszcze raz przypominając, że pływamy na jachcie żaglowym i niestety demonizujemy rolę silnika na jachcie. Jest ważny, ale można się bez niego obejść. Każdy miał podjąć decyzje indywidualnie. Wszyscy byli na tak, choć każdy miał wątpliwości.
Zarządziłem wieczór kapitański. Na stół wyjechał rum.
Noc minęła mi niespokojnie. Niestety nie spałem jak dziecko, wręcz ciągle się budziłem. Czułem, że jestem poddenerwowany. Nie mogłem tego okazać, bo po co denerwować załogę. Wstałem przed siódmą. Zrobiłem sobie kawę. Usiadłem na decku. Wiatr się zmienił na dopychający. Wczoraj mogłem wypłynąć z wiatrem, dziś już nie. Analizowałem możliwości wyjścia przez kręty i bardzo wąski kanał. Do tego, po za wąskim torem było bardzo płytko. Jeśli wiatr się nie odwróci zostawały dwie opcje.
Albo wypłynąć całkowicie na wsteczu pod wiatr, albo złapać stopa. Nie było na co czekać. Biały wstał i wspólnie poszliśmy do mariny oddać karty do toalet i odwołać mechanika. Dwadzieścia minut później byliśmy znowu na jachcie. Załoga zaczęła jeść śniadanie. Ja nie miałem ochoty. Stałem na kei i czekałem. Dziesięć minut później z mariny wypływał wielki motorboat. Wskoczylem na jacht i zacząłem do niego machać, gestami dając mu znak, żeby nas wyciągnął. Za sterami stały młody bardzo przystojny mężczyzna, a koło niego ślicznej urody Hiszpanka. Nie rozumiał czego od niego chcę. Powtórzyłem gesty. On się zatrzymał a ja krzyknąłem do niego czy mógłby nas wyciągnąć przed port na morze. Widać było, że takiego manewru nie robił jeszcze i było to dla niego zaskoczenie. Ale najważniejsze, że kiwnął mi głową i zaczął się ustawiać.
Przygotować się do odejścia, śniadanie zwinąć, cumę rufową zdjąć, szybko – zakomenderowałem. Biały złapał cumę rufową, ja z dziobową na jacht, zacząłem ją zwijać. Kiedy Jose był koło nas około trzech metrów rzuciłem. Prześlicznej urody Hiszpanka, zwinnie jak kocica złapała naszą cumę i sprawnie obłożyła na polerze. Uwaga szarpnie –¬ krzyknąłem. Dziób zajęczał a jacht oderwał się od kei. Płynęliśmy na morze, wzbudzając zainteresowanie wśród mijających nas łodzi.
Nasz Jose -wybawca uśmiechnął się do mnie a ja mu pokazałem do góry wzniesiony kciuk i ukaefkę.
Na palcach pokazał mi kanał 6. Nawiązaliśmy łączność. Bardzo mu podziękowałem, informując go, że pomaga polskiej załodze w rejsie do Polski, jednocześnie prosząc by nas wyciągnął na pół mil w morze. Potwierdził. Hiszpanka wyskoczyła z aparatem i zaczęliśmy pozować specjalnie dla niej machając by miała fajną pamiątkę z naszego spotkania.
Wiatr był dla nas pomyślny, wiał z południowego zachodu. Postawiliśmy grota i nasza Caipirinha nabierała prędkości. Kiedy byliśmy bezpiecznie daleko od brzegu zgłosiłem naszemu Jose Wybawcy, że mogą nas odcumować. Cuma wpadła do wody i zostaliśmy w tyle. Długo do siebie machaliśmy, wiedząc, że takie chwile zostaną nam w pamięci. To kolejna historia, która przejdzie do kanonu stałych naszych wspólnych morskich opowieści.
Zostało nam 220 mil do Torrevieja. Płynęliśmy, mieliśmy wodę, jedzenie i śliczną pogodę. Cóż trzeba więcej. W styczniu kiedy przygotowywałem się do rejsu i analizowałem każdą marinę w Hiszpanii, nawiązałem kontakt z Krisem, Polakiem mieszkającym w Torrevieja. Napisał do mnie, że zawsze możemy tam wpaść i nam pomoże. Torrevieja leży 50 km na południe od Alicante. Planując trasę założyłem, że ta marina to jest nasze minimum optymistyczne. Będzie dobrze jak dopłyniemy do Malagi, a jak się wszystko super ułoży to w zasięgu będzie Sines przed Lizboną. Okazało się też, że Rafał znał Krisa i miał go powiadomić. Mimo wszystko odszukałem naszą korespondencje i póki byliśmy w zasięgu napisałem do niego, opisując nasze problemy. Chwilę później odpisał, a pięć minut później rozmawialiśmy przez WhatsApp. Rafał do niego nie zadzwonił. Jak się potem okazało, założył że będziemy płynąć, co najmniej pięć dni. Kiedy zadzwonił byliśmy już na cumach, a my z Krisem trochę mieliśmy z niego ubaw.
Kris obiecał, że wszystko przygotuje i mamy się nie martwić. Marina jest duża i w razie czego w odwodzie będzie Marinero na swoim pontonie.
Silnik nie dawał mi spokoju. Odpaliliśmy go i Biały dziesiątki razy próbował wrzucić bieg do przodu. Bez skutku. Po piętnastu minutach okrzyk: JEST ZASKOCZYŁ !!!! Udało mu się wbić bieg. Decyzja mogła być jedna. Nie wyłączamy silnika. Płyniemy na żaglach i silniku. Kiedyś mnie uczono, że tak absolutnie nie wolno. Ci co pływają na morzu wiedzą, że tak absolutnie wolno i nawet trzeba.
Na lica załogi wróciły rumieńce i uśmiechy. Trochę byli zdezorientowani zmianą decyzji i naszym szybkim wyjściem. Niektórzy planowali chyba jeszcze prysznic w porcie. Najważniejsze, że płynęliśmy na hiszpański brzeg, gdzie czekały na nas hiszpańskie dziewczyny. Przynajmniej tak nam się wydawało.
Neptun chyba się nad nami zlitował, bo w prezencie utrzymał nam ten wiatr południowo zachodni w sile dwóch Beauforta. Minęliśmy wyspę Formaneterę, która leżała na południu Ibizy i płynęliśmy prosto do celu. Planowałem, że w Torrevieja będziemy w sobotę wieczorem. Teraz, do akcji mógł wkroczyć uśpiony nasz agent z zespołu brzegowego czyli trzeci nasz Robert vel Robert z samej stolnicy. Odpowiadał za nasz powrót do Polski. Wyszukał nam loty i klepnął powrót na niedzielę rano.
Kiedy mijaliśmy Ibizę. Czas dopłynięcia do Torrevieja wskazywał nam już pomiędzy dziesiątą a dwunastą w sobotnie popołudnie. Mogliśmy się rozkoszować tym pięknym i słonecznym dniem.
Kiedy w okolicach godziny osiemnastej siedzieliśmy wszyscy na decku, to znowu stał się mały cud. Powiedziałem do załogi Kochani moi, dzisiaj mamy ostatnią noc na morzu. Kiedy wybrzmiało ostatnio moje słowo, przed dziobem jak na zawołanie wyskoczyło siedem delfinów rozpoczynając tym samym artystyczny program, naszego ostatniego wieczoru. Tym razem pokazały nam taniec synchroniczny. W czwórkę wyskakiwały z wody oraz wykonywały kółka, zwroty, wynurzenia. Pozostałe płynęły po drugiej stronie jachtu. Popis trwał co najmniej piętnaście minut. Widziałem wiele razy delfiny na morzu. Są piękne, smukłe i zwinne. Ale taki pokaz Neptun zafundował mi po raz pierwszy. Ja wierzę, że król morza nas polubił.
W tym dniu Najjaśniejszy z Maćkiem naprawili stół, który został wyrwany w drodze na Majorkę. Trochę nami potrzepało, stąd paroma osobami rzuciło na blat. Do malućkich nie należeliśmy no i stół nie wytrzymał. Jak na możliwości jachtowe całkiem sprawnie i porządnie im to wyszło. Wieczorke]iem na deck wyjechała la gitarrra i po raz pierwszy harmonijki. Robson grał na gitarze a ja na harmonijkach. Wieczór trwał bardzo długo i nikt nie chciał się położyć. To była nasza ostatnia noc na morzu w tym rejsie. W dodatku ciepła i bardzo gwieżdzista.
15.05. o godzinie 7:30 na wsteczu weszliśmy do Torrevieja. Neptun wyciszył wiatr do zera, by nam nie przeszkadzał a Kris przygotował nam wielką dziurę, w którą mogliśmy wpłynąć w poprzek. Stanęliśmy koło przepięknego szkunera sztakslowego. Przy nim nasza dzielna Caipirinha była jak łupinka. Pierwszy etap rejsu dookoła Europy dobiegł końca. Podaliśmy sobie z Białym ręce. Udało się. Psim swędem, ale jednak.
Przepłynęliśmy 1414 mil. Na żaglach 160 godzin, na silniku 129 a w portach przestaliśmy 84 godziny.
Konkluzja z tego rejsu dla mnie jest jedna: „W portach statki gniją a marynarze schodzą na psy”
Zawsze jak stanęliśmy w porcie to mieliśmy jakiś problem. Byliśmy na morzu problemy znikały, a przynajmniej nam się tak wydawało.
Dziękuję załodze s/y Caipirinha za te osiemnaście wspólnych dni. A teraz czas szykować się do następnego skoku.
Z pokładu s/y Caipirinha
kpt. Ryszard Sobieszczański