Chwilę po dwudziestej mijaliśmy Przylądek Gris – Nes, który przywitał nas światłem ze swojej latarni. Mogliśmy powoli odkładać się na Calais. Po drugiej stronie kanału widać było światła angielskiego miasta Folkenstone, a dalej Dover. W tym miejscu kanał się zwęża do szerokości dwudziestu mil i kończy się Cieśniną Kaletańską. Za Dover wpłynęliśmy na zimne wody Morza Północnego. Łysy pięknie nam świecił i było trochę ruchu na wodzie. Po drodze mijaliśmy prom kursujący pomiędzy Calais a Dover. Wtedy przypomniała mi się piosenka Banana Boat: Do Calais, wino i moulé, Tam dziewczyny i ciągły bal. Teraz sztorm, no i wiatry złe - Zatańczymy pośród groźnych fal. Przez kolejne dwa dni ta piosenka wracała do mnie co chwilę.
Wszystkie nocne wachty miały co robić. Duży ruch w kanale powodował, że musieliśmy być bardzo czujni i skupieni. Mnóstwo jednostek na wodzie. Promy, rybaki i wielkie statory. Dodatkowo po północy, wiatr zaczął się wzmagać. O czwartej nad ranem wiała regularna czwórka, o dziesiątej szóstka a po jedenastej się zaczęło. Płynęliśmy wzdłuż fermy wiatraków The Belwind Wind Farm. Mimo bliskości, schowały się za mgłą. Widoczność spadła do jednej mili. Zrobiło się siwo. Byliśmy w centrum frontu niżowego i czekaliśmy na sztorm, który miał nadejść. Wiedzieliśmy, że będzie wiało solidnie. Koło jedenastej wiało już dobre czterdzieści węzłów. Mieliśmy regularny sztorm. Grota dawno zwinęliśmy, potem zrefowaliśmy foka, pół godziny później, drugi raz. Na sztagu wisiał nam żagiel wielkości chusteczki do nosa i mimo tego, Caipirinha potrafiła płynąć pomiędzy pięć a sześć węzłów. O dwunastej przekazaliśmy z Tomaszem wachtę Białemu i Strzale. Najwięcej wiało pomiędzy dwunastą i trzynastą. Wtedy wiatr dochodził do czterdziestu dwóch węzłów.
Podczas całego wieloetapowego rejsu mieliśmy kilka razy sztormową pogodę. Wtedy życie na jachcie ulega mocnej korekcie. Najczęściej jakaś część załogi choruje, choć w całym rejsie nie zdarzyło się osoba z objawami choroby morskiej, która nie wyszła na wachtę. Wszyscy byli do tej pory sumienni, mimo że niektórzy bardzo cierpieli. Zmienia się wtedy kuchnia. Ugotowanie czegoś na jachcie przy takim rozkołysie nie należy do czynności prostych. Generalnie wszystko lata po całej mesie. Kiedyś, podczas sztormu na Kapitanie Borchardzie, otworzyłem lodówkę, w której była patera z wędlinami. W tym czasie kadłub mocno się przechylił i całość wylądowała na mojej twarzy a resztę zbierałem ze ścian i podłogi. Była to moja pierwsza w życiu maseczka z salami i z szyneczki. Kiedy buja, to nie wiele osób chce jeść, a jeszcze mniej jest gotowa taki posiłek przygotować. Mocne kiwanie i zapachy z kuchni demolują ludzki organizm. Nawet najlepszy zapach ulubionej potrawy, staje się nie do zniesienia. Pachnie zupełnie inaczej. Jedyne o czym większość myśli, to położyć się w koi, spróbować zasnąć i przespać sztormowe godziny. Wybawieniem w takich chwilach kiedy nie ma normalnych posiłków, przynajmniej dla mnie, są zupki chińskie. Pożywne, szybkie i gorące, choć na pewno można w nich znaleźć pół tablicy Mendelejewa. No cóż. Coś za coś. Mając zupki, mogę się bez obiadu obejść. Pozostaje jeszcze gorący kisiel, który ponoć w obie strony smakuje tak samo. Nie wiem. Ja nie próbowałem.
Kiedy życie na jachcie ustawione jest w tryb przetrwania, to znikają: konwersacje, żarty, wspólne posiłki. Wszystko ustawione jest na minimum. Wachta, spanie, wachta, spanie, woda i krakersy siłą wciskane. Dla wielu to podstawa wszystkich posiłków. Bliskość toalety ma ogromne znaczenie. Wtedy liczy się każda sekunda. Paw nie czeka, nie słucha, robi swoje. Na pokładzie jest łatwiej. To co wyleci, to można przynajmniej zmyć, a do tego wszechobecne świeże powietrze sprawia, że człowiek czuje się znacznie lepiej. Po pokładzie i pod snują się zombie lub jak śpiewał Sikorski szkielety. Do tego nie można się jeszcze porządnie wykąpać ani umyć. Choroba morska należy do tych aspektów życia na jachcie, które sprawiają, że nie jeden przestał żeglować, właśnie z tego powodu. Nie mówiąc już o tym, że wielu wydawało się, że ich choroba się nie ima. Nigdy nie wiadomo jak nasz organizm zareaguje. Ponoć każdy ma swoją długość fali. Ja swoją odnalazłem na Biskajach.
O czternastej front niżowy pocwałował sobie dalej na wschód, a nam pogoda zaczynała się ładnie klarować. Wiatr zaczynał słabnąć i wpływając na redę Roterdamu wiała nam już tylko piąteczka.
Zrobił nam się piękny wieczór, powietrze się oczyściło i mieliśmy jeden z tych wyjątkowych zachodów słońca, dla których warto wypływać w morze. Dodatkowo śmigaliśmy pomiędzy różnej maści statkami, które wisząc na kotwicy oczekiwały na redzie. Ich kolorowe burty, nadbudówki, światła i bandery fantastycznie się mieniły przy tym zachodzącym słońcu. Nawet zostaliśmy pozdrowieni z mostka przez oficera bądź kogoś z wachty, kto wyszedł nam pomachać.
Rano przed sztormem, zanim minęliśmy fermę wiatrakową, odebrałem szczątkową prognozę. Wynikało z niej, że za dwadzieścia cztery godziny przewali się kolejny sztorm, ale tym razem większy. Prognozowano jedenastkę. Do tego sztorm miał się zetknąć z drugim frontem nadchodzącym od południa. Starcie miało nastąpić przed Danią w okolicach Cuxhaven.
Kiedy byliśmy w torze podejściowym do Imuidem, przegadaliśmy z Białym temat. Jakoś w ciągu dnia nie zdarzyło nam się wspólnie porozmawiać. Mieliśmy jeszcze około dwudziestu pięciu mil do Imuiden. Nie mieliśmy zasięgu, ale próbowaliśmy na wszelkich naszych urządzeniach złapać jakiś sygnał by napisać do Szymona. Potrzebowaliśmy potwierdzenia prognozy. Po godzinie udało się wysłać Szymonowi smsa. O 21:12 przyszła odpowiedź: Do środy 6:00 rano 6 BFT, w porywach 8 BFT. Od środy 11:00, zachodni 7 BFT w porywach 9 BFT, Od godziny 18, zachodni 8 BFT w porywach do 11 BFT.
Z wielkim żalem, ale musieliśmy nasze plany zmienić. Nie mogliśmy płynąć do Imuiden. Wpłynięcie tam oznaczałoby dla nas postój, co najmniej dwóch-trzech dni. Tyle czasu nie mieliśmy, choć ja bardzo chciałem zatrzymać się w Imuiden, by stamtąd pojechać do Amsterdamu i zobaczyć to historyczne miasto. Ulica czerwonych latarni musiała jeszcze na nas poczekać.
O 22:00 postawiliśmy grota, obraliśmy nowy kurs 30 stopni i zaczęliśmy się wspinać na północ. A ja pod nosem ze smutkiem zaśpiewałem sobie: Do Amsterdamu zawinąć choć raz, resztę załatwi czas…
Przekazaliśmy tę radosną nowinę załodze. Nie będzie gorącego prysznica, kolacji w knajpie ani witryn na ulicach z czerwonymi latarniami. Czekają nas kolejne dwie doby w morzu i być może w sztormie. Musimy spiąć pośladki i gonić do Cuxhaven by zdążyć przed tym sztormem. Nikt nawet nie jęknął. Wszyscy godnie przyjęli tę smutną wiadomość.
My z Białym rozkminiliśmy wszystkie porty po drodze, do których moglibyśmy ewentualnie wpłynąć, gdyby wszystko zaczęło się wcześniej. Do wyboru mieliśmy holenderski port Emden i potem Bremenhaven. Pozostałe porty nie wchodziły w grę ze względu na duże osuchy i brak właściwych dla nas głębokości.
Wachta Najjaśniejszego i Krzysia nie zrozumiała powagi sytuacji sztormowej i na noc zdjęli żagle, co nas trochę spowolniło. Wina kapitana, bo nie wyjaśnił w sposób należyty, jak ważne jest zaprzęgniecie wszystkich koni na pokładzie. O czwartej w nocy postawiłem wszystko co mamy. Nawet założyłem kapuce od sztormiaka na głowę, licząc że to coś da. Caipirinha zaskrzypiała kilka razu i ruszyła z kopyta. Mieliśmy cały czas południowo-wschodni wiatr w sile trzech-czterech Beufeorta. O dziesiątej rano na wachcie Białego Caipirinha wyciągała do ośmiu węzłów na godzinę. Pięknie śmigaliśmy. Rano odkręciliśmy na wschód i wzdłuż Holenderskich Wysp Fryzyjskich pedałowaliśmy do Cuxhaven.
Dzionek zleciał. Przelaliśmy wodę z zapasowych zbiorników, by potem się z tym nie motać jak nam braknie podczas sztormu. Tomek naprawił ładowanie, które coś nam szwankowało. Z zawodu jest elektronikiem i naprawdę miło było mądrego po szkołach posłuchać, który wiedział jaki kabelek gdzie przykręcić. A my, jak to Najjaśniejszy powiedział, jesteśmy same magistry i wiele technicznych tematów jest nam obcych, choć staramy się jak możemy ogarnąć te techniczne zawiłości. Za to zajęcia K-O potrafimy zorganizować jak nikt inny.
Ścigaliśmy się z czasem. Front nas gonił i widać było na Windy, że chce nas od tyłu zaatakować. Nie daliśmy się. Dwudziestego dziewiątego września o godzinie piętnastej wpłynęliśmy do Mariny Segler Vereinigung Cuxhaven. Było brzydko, buro i szaro. Padał deszcz a marina wyglądała na opustoszałą. Tuż po wejściu zobaczyliśmy wolny pomost przy automatycznej stacji benzynowej. Stanęliśmy tam by dolać paliwo. Chwilę potem zacumowaliśmy long side przy kei dla jachtów powyżej piętnastu metrów. Kilka metrów nad nami rozciągał się długi pirs, na którym zawisł jeden pan Niemiec i obserwował nasze podejście do kei. Pozdrowiłem go, on skinął głową i wyglądał tak jakby czekał na coś, co może się wydarzyć. Żeglarze wiedzą o co chodzi. Kiedy jacht wpływa do mariny i cumuje, to każdy patrzy i myśli: Przypierdoli, czy nie? I nie mówcie mi, że tak nie jest.
My zaparkowaliśmy idealnie i Caipirinha przytuliła się do niemieckiego pomostu jak do narzeczonego. Udało się i mogliśmy wypić szklaneczkę rumu za kolejne cudowne ocalenie. Uciekliśmy przed sztormem.
Zameldowaliśmy się w marinie i pod biurem spotkałem Niemca, którego spytałem o dobrą knajpę. Wskazał palcem na pierwsze piętro i krótko rzekł: dort ist gut. Czyli tam jest dobrze. Chwilę później poszliśmy do marinowej knajpy Seeglermesse. Miła Niemka, w sile wieku przywitała nas uroczym uśmiechem. Usiedliśmy i zamówiliśmy sobie richtig porządne niemieckie sznycle mit smażone kartofeln und ryba dla niektórych. No i naturlich dobhre grosse niemieckie piwo. Do tego vorspeisy czyli przystawki. Restauracja miała lekki klimat żeglarski, bo gdzieniegdzie widniały różne elementy związane z morzem i wodniakami. Z każdą minutą przybywało gości. Nie było muzyki, ale był fajny klimat. Do tego dochodziła panorama na marinę. Widzieliśmy naszą Lady, jak brała kąpiel w strugach deszczu. Było miło i spokojnie.
Po sutej kolacji Biały, Tomek, Strzała i ja poszliśmy szukać jakiegoś Lidla, by zrobić kilka zakupów. Było ciemno, zimno i lał deszcz tak jakby niemiecka Feuerwehr urządzała ćwiczenia z gaszenia pożaru. Wymarłymi uliczkami, w strugach deszczu, przemykaliśmy jak szajka czterech Don Pedro z krainy Deszczowców, aż w końcu naszym oczom ukazał się wymarzony szyld niemieckiego geszeftu. Dobry niemiecki sklep, bo na półkach był Capitan Morgan. Do tego kupiliśmy sobie niemieckie frykadelki, pieczywo, ciacha i napoje i szybciutko z powrotem w tym deszczu na jacht.
Miał być wieczór przy gitarze, ale wszyscy byli tak zmęczeni, że po dwóch szklaneczkach załoga z kapitanem padła. Ustaliliśmy, że o szóstej wypływamy i z tym optymistycznym akcentem każdy schował się w swojej norze i zagrzebał głęboko w liście. Do tego dochodziło przenikliwe zimno. Na noc włączyliśmy naszą dmuchawę, by choć trochę wysuszyła cały nasz dobytek, który był mega wilgotny i ogrzała nasze zmarznięte członki.
Zgodnie z planem wstałem przed szóstą. Biały również wyczłapał ze swojej nory. Na dworze było ciemno, lało, wiało i było zimno. Wanty jachtów wyły jak w filmie, w którym człowiek zmaga się z arktyczną zimą i silnymi wiatrami. Popatrzyliśmy z Białym na siebie. Żadnemu z nas nie uśmiechało się wychodzić w ten bajzel, który był na dworze. Popatrzyliśmy na prognozę. O dziesiątej miało być znacznie lepiej. Myślę, że oboje poczuliśmy ulgę, iż nikomu z nas nie przyszło do głowy jednak wychodzić z portu. Po co się mordować. Zrobiliśmy w tył zwrot i każdy z nas wrócił do swojego ciepłego gniazdka. Przy tej opowieści muszę Wam coś powiedzieć, bo to ważny aspekt naszego rejsu. Zdarzało się, że mieliśmy z Białym inne zdania, ale generalnie nie było między nami różnic w podejmowaniu decyzji. Szanowaliśmy swoje decyzje, nawet gdybyśmy pewne rzeczy zrobili inaczej, choć przede wszystkim rozmawialiśmy. Kiedyś Biały powiedział, że dwóch kapitanów na jednym jachcie nie wróży nic dobrego i coś takiego kończy się zawsze konfliktem. Sentencje zakończył stwierdzeniem, że tylko my dwaj jesteśmy w stanie nie pozabijać się. Ja dodam obiektywnie, że nie jeden z nas nacisnął drugiemu na odcisk, ale nigdy nie wywołało to awantury pomiędzy nami. I ja sobie bardzo cenię staż i wiedzę Białego. Jako rasowy instruktor potrafi też lepiej ode mnie przekazać wiedzę innym.
Trzy godziny później odchodziliśmy od kei. Wiadomym było, że nadal będzie fest dmuchać, ale główny impet sztormu już przeszedł w nocy. Było znacznie lepiej niż o szóstej.
Z samego rana zadzwonił do mnie mój przyjaciel Karol, żeglarz, który mieszka w Solingen w Niemczech. Zobaczył w TV, że Kilonia znalazła się na drodze trąby powietrznej, która trochę tam namieszała. Wiedział, że tam podążamy. Byli ranni i dosyć dużo strat. Na szczęście nas to ominęło. Niecodziennie tornado było wynikiem sztormu, przed którym uciekaliśmy.
Mimo ponad trzydziestu węzłów wiatru, zdecydowaliśmy się opuścić zaspaną niemiecką marinę w Cuxhaven. Nie było na co czekać. Z wiatrem weszliśmy na rzekę Łabę i kierowaliśmy się do Brunsbüttel. Prąd mieliśmy przeciwny. Rzeka wyglądała jak rottweiler, który został spuszczony ze smyczy. Szalała, wierzgała, pryskała pianą i aż trudno było uwierzyć, że jesteśmy na rzece. Krótko przed dziesiątą za nami pojawiła się podwójna tęcza. Kolorystyka zrobiła się niesamowita. Zielona woda jak na Turawie, granatowo - sine niebo i na tym tle biała piana. Obraz zamykała podwójna tęcza. Sam fok pchał nas w objęcia śluzy. O trzynastej z minutami byliśmy przy niej. Na kanale trzynastym wywołałem obsługę śluzy by spytać, gdzie mamy się ustawić. Do dużej czy małej śluzy? Uzyskałem odpowiedź: mamy stać pomiędzy prawym wejściem do małej śluzy a czerwoną boją szlakową nr 60 i czekać na świetlny sygnał. Otrzymałem jasną instrukcję, że wolno nam wpłynąć do śluzy jak zapali się białe światło. Nie czerwone, nie zielone, nie biało czerwone tylko białe. Trochę byłem zdziwiony tak dobitnie przekazanej instrukcji. Widocznie mieli swoje doświadczenia z jachtami.
Z wiatrem jakoś szło. Spłynęliśmy do boi czerwonej i zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i pod ten trzydziesto-węzłowy wiatr z powrotem pod prąd. Zaczęło nami rzucać, bo fala zrobiła się duża, ale Caipirinha powolutku pięła się pod wiatr. Nasz zmęczony Perkins pracował spokojnie i modliłem się by mu nie przyszło do głowy zrobić sobie przerwę.
Do zmiany kierunku prądu mieliśmy niecałe dwie godziny. Zastanawiałem się z Białym czy silnik Caipirinhy poradzi sobie pod prąd, który był silny i pod wiatr który nie odpuszczał. Tego nie przerabialiśmy. W odwodzie były żagle i…. Hamburg z jego słynną ulicą Reeperbahn, do którego byśmy spłynęli. Kręciliśmy się w kółko. W międzyczasie minął nas trzy masztowy szkuner gaflowy. Na fok maszcie miał zawieszonego bryfoka a na grotmaszcie grota. Sądziłem, że będzie chciał z nami przejść śluzę ale popłynął do Hamburga. Wszystko wskazuje, że był to szkuner Anny von Hamburg, ale nie jestem na sto procent pewny. Po jakimś czasie do kolejki dołączył kolejny jacht, który kręcił się tak samo w kółko jak my. Było nas dwóch, zawsze to trochę raźniej.
Do śluzy zaczęły wpływać wielkie dwa statory, co było dla nas szansą, że jednak tuż przed zmianą kierunku prądu uciekniemy z tego mało przyjaznego miejsca. Kiedy tak czekaliśmy na sygnał by wejść do dużej śluzy, nagle z małej zaczął wypływać żaglowiec, a za nim cała gromadka jachtów wyglądających jak jego dzieci. Wyskoczyły tak jakby w śluzie zaczęły się regaty.
Żaglowiec przykuł moją uwagę bo uwielbiam takie shipy. Był barkentyną, miał charakterystyczne biało czarne burty i flagę Anglii. Naszym oczom pojawił się Pelican of London, żaglowiec szkoleniowy zbudowany w Le Havre w 1948 roku.
Kiedy całe stado jachtów wypłynęło ze śluzy, zobaczyliśmy białe światło. To był znak. Nasze konie puściliśmy w cwał i hajda do śluzy. Niemiecki jacht płynął przed nami. Wejście było mocno rozfalowane. Biały kręcił sterem a ja stałem przy maszcie obserwując cały proces śluzowania. Szukaliśmy niskich pomostów, które ponoć miały tam na nas czekać. Tomek był na desancie i miał skoczyć kiedy będziemy blisko. Pomosty były ledwo nad wodą i kiedy Biały do nich dopłynął, to Tomek stał w złym miejscu by skoczyć. Nie dał rady. Bez namysłu rozwinąłem kalosze i skoczyłem nad relingiem. Spadłem na śliskie belki i od razu wywinąłem orła. Lot był super, a nad lądowaniem musze jeszcze popracować. Moje kalosze nie podjęły próby wbicia się w stary obślizły pomost. Mimo tego, zwinnie jak pantera pozbierałem wszystkie moje kończyny, dopadłem rufową cumę i zablokowałem nas na knadze. W tym samym czasie młody Niemiec z drugiego jachtu, widząc moje salto mortale podbiegł i złapał cumę dziobową. Caipirinha zaryła kopytami i siadła na dupie. Udało się. Jak będziecie wpływać do śluzy, to nigdy nie skaczcie na belki tylko na metalowe kraty, którymi są wyłożone pomosty. Ja miałem szczęście, ale przypuszczam, że nie tylko ja wykonałem tam słynne salto. Moim zdaniem pracownicy śluzy powinni mieć tabliczki z punktacją i pokazywać zawodnikom otrzymaną notę za wykonaną figurę akrobatyczną. Portrety najlepszych powinny wisieć w ramach na śluzie. Po latach byłaby to niewątpliwie atrakcja dla żeglarzy.
Śluzowanie odbyło się bez ceregieli. Gorzej było z moim wejściem na jacht. Wgramoliłem się na niego pod relingiem i jakoś tak oparłem się o prawe kolano, że coś mi tam chrupnęło. Zawyłem z bólu, który przeszedł moje już nie najmłodsze członki. Usiadłem na jachcie, a kolano łupało mnie niemiłosiernie. Nie było złamania, ale chyba je skręciłem lub coś naciągnąłem.
O 14:50 wyszliśmy z śluzy i naszym oczom ukazał się inny świat. Byliśmy w raju. Woda w kanale była spokojna, zero wiatru, ptaszki sobie śpiewały i było jak w kanale mazurskim. Nam zostało tylko pięć i pół godziny na żeglugę, gdyż w nocy jachtom pływać po kanale nie wolno. Przed nami pięćdziesiąt trzy mile Kanału Kilońskiego, które musieliśmy w tej sytuacji rozłożyć na dwa dni. Po drodze mijało nas mnóstwo wielkich statorów a o 16:45 naszym oczom ukazał się kolejny żaglowiec. Tym razem był to dwumasztowy szkuner gaflowy J.R. Tolkien, którego portem macierzystym jest Amsterdam. Ciekawy dzień, bo spotkaliśmy aż trzy żaglowce.
Przy tak pięknej pogodzie i spokojnej żegludze wymienione zostały szoty foka. Biały pokazał jak zrobić ładną opaskę i tym samym nasz przedni żagiel otrzymał nowiutkie pomarańczowe szoty, zakończone opaskami, które wykonał Strzała.
Zaczynało się ściemniać i musieliśmy gonić, bo jak wcześniej wspominałem nam pływać w nocy nie było wolno. Już wcześniej z Białym ustaliliśmy, że na noc staniemy w marinie w Rendsburgu, położonej na rzece Ober-Eide, która była odnogą Kanału Kilońskiego. Telefonicznie zapowiedziałem nasze przybycie. Miła szefowa mariny serdecznie nas zaprosiła.
Około godziny dwudziestej w całkowitych ciemnościach, dopłynęliśmy do czerwonej boi, która co dziewięć sekund oznajmiała nam, że mamy skręcić w lewo. Odnoga była słabo oświetlona, nie wszystkie światła działały. Mimo tego, co jakiś czas pokazywały nam się nowe nabieżniki. Powolutku dopłynęliśmy do końca odnogi. Na jej końcu po lewej stronie widać było maszty zacumowanych jachtów. Zobaczyliśmy dalby i wolne miejsca. Cumy i odbijacze mieliśmy już przygotowane. Z marszu wpłynęliśmy miedzy dalby, stając dziobem do kei. Po drodze obłożyliśmy lewą dalbę naszą cumą rufową. Potem Tomek z Najjaśniejszym wyskoczyli i trzymali nas na cumach dziobowych. Ostatnia poszła cuma rufowa prawa. O 20:48 zacumowaliśmy w marinie Regatta-Verein Rendsburg, która została założona w 1888 roku. Przy kei stało trochę jachtów, ale marina wyglądała na opustoszałą. Nie było w niej żadnego życia. My zapragnęliśmy coś zjeść. Google maps pokazywało, że w marinie jest restauracja. Poszliśmy tam. Po drodze zahaczyliśmy o biuro mariny, ale było zamknięte. Parę metrów dalej zobaczyliśmy knajpę, w której było życie. Po wejściu okazało się, że życie właśnie tam zamiera. Google maps podpowiedziało nam kolejną restauracje, tym razem włoską. Było nam wszystko jedno. Miało być ciepło. Pięćset metrów dalej ujrzeliśmy szyld włoskiej restauracji, z której wychodzili ludzie, ale restauracja wyglądała na zamkniętą. Mimo tego wszedłem. Nie było nikogo. Bar zamknięty, krzesła poskładane. No kurczę, znowu mamy szukać kolejną? Zadałem sobie pytanie. Rozejrzałem się i chciałem już wychodzić kiedy ujrzałem za słupem schody. Zawołałem chłopaków. Zszedłem, a za mną moi towarzysze broni . Naszym oczom ukazała się piękna ogromna sala piwniczna ze sklepieniem łukowym opartym na słupach. Całość w czerwonej cegle. Wyglądało to imponująco.
Podszedłem do baru i spytałem po niemiecku czy możemy dostać stolik na sześć osób. Ku mojemu zdziwieniu barman zamiast mi odpowiedzieć spytał mnie: Ty mówysz po polsku? Zbił mnie z pantałyku, tym bardziej że nie miałem żadnych polskich emblematów ani nie rozmawialiśmy w tym momencie po polsku. Odpowiedziałem, że tak. Jego twarz rozpromieniła się i od razu dystans między nami skrócił się o połowę. Zaczął opowiadać po polsku, jak wiele lat pracował z Polakami. Nauczył się języka, ale dawno już się nim nie posługiwał. Zaczął nakrywać dla nas do stołu, cały czas pytając nas skąd się znaleźliśmy w takiej małej miejscowości. Opowiedzieliśmy mu nasza historię a on odwdzięczył się tym samym. Był Serbem, ale długo pracował u Włocha. Nauczył się kuchni włoskiej i postanowił otworzyć restauracje włoską w Rendsburgu.
Zamówiliśmy pizze, makarony i piwo. Otrzymaliśmy również chleb pieczony przez niego razem z dipem. Wszystko to było wyśmienite. Dodatkowo zrobił nam kilka zdjęć, a na koniec dostaliśmy po kieliszku wódeczki. Nasz nowy serbski przyjaciel miał na imię Gianni, co nam trochę nie pasowało do niego, ale tak kazał się nazywać. Jego Restauracja nosi nazwę Da Gianni i położona jest w centrum Rendsburga. Jeśli kiedyś zapłyniecie lub zajedziecie do tego powiatowego miasteczka, położonego nad Kanałem Kilońskim, to koniecznie odwiedźcie Gianniego. Z ręką na sercu Wam ją polecam. My spędziliśmy tam bardzo udany wieczór.
Z restauracji wyszliśmy po dwudziestej trzeciej i kiedy wstałem od stołu to myślałem, że się zwalę na podłogę. Kolano zaczęło mnie tak łupać, że byłem przekonany iż chyba mam coś złamane. Powrót na jacht był dla mnie gehenną. Biały z Najjaśniejszym asekurowali mnie, a ja z prędkością francuskiego ślimaka pełzłem do portu jak stary dziad. Po drodze Najjaśniejszy wysupłał dwadzieścia jeden euro, Biały wypełnił ankietę i kasę razem z danymi jachtu wrzucili do skrzynki biura mariny. W ten sposób uregulowaliśmy nasz pobyt w marinie.
Na jachcie Krzysiu dał mi Opokan, którym posmarowałem kolano i stwierdziłem, że jeśli rano tak będzie dalej, to bez wizyty w szpitalu się nie obejdzie i to mnie martwiło. Czyżbym miał zakończyć rejs w Rendsburgu? Musiałem bardzo uważać by nie skręcać kolanem w lewo i w prawo. Wtedy ból był bardzo silny. Podjąłem heroiczny wysiłek by wsunąć się do koi. Dla mnie wieczór się skończył. Nie miałem siły by posiedzieć i napić się szklaneczki rumu. Zjadłem dwa Ibupromy i liczyłem, że pozwolą mi trochę pospać. Do której trwały nocne Polaków rozmowy? Nie wiem.