Around Europe cz 15.
Pomysł kurwy i szatana
Tym razem w dwójkę z Najjaśniejszym wylatywaliśmy z Poznania. Zawsze to on do mnie dojeżdżał i razem pędziliśmy do Katowic lub Krakowa. Teraz ja musiałem wyjechać z domu o w pół do pierwszej w nocy i dojechać do Lubina, a stamtąd do Poznania. Samolot mieliśmy o barbarzyńskiej porze czyli o szóstej trzydzieści. Tym razem udało się Najjaśniejszemu wylecieć.
Niestety z Polski mieliśmy kiepskie loty do Paryża. Najlepszym rozwiązaniem okazał się Paryż Beauvais, położony sto kilometrów od centrum stolicy Francji. Dla tych co lecą tylko do Paryża, to może i dobry pomysł, ale dla tych co mają dalej gdzieś się dostać, to niestety lekka masakra.
Na lotnisku w Paryżu zetknęliśmy się z pierwszym paradoksem. Po wyjściu z samolotu zaczęła się wielka kontrola paszportów covidowych. W tym samym czasie do czterech okienek stali pasażerowie z dwóch samolotów, stłoczeni w wąskiej hali. Nic to nie miało wspólnego z gwarancją bezpieczeństwa. Zaraz po wyjściu z lotniska wpadasz w drugą długą kolejkę, tym razem do autobusu, który jest właściwie jedynym środkiem komunikacji pomiędzy lotniskiem, a centrum. Za siedemnaście euro od twarzy, zostaliśmy zawiezieni do centrum. Z Najjaśniejszym stwierdziliśmy, że Francuzi lepszy interes robią na tych busach, niż Ryanair na swoich lotach.
Gehenna dopiero miała nadejść o czym przekonaliśmy się tuż po wyjściu z autobusu. By dotrzeć do Le Havre, musieliśmy skorzystać ze znanego nam już wcześniej Flixbusa. Do niego oczywiście trzeba było się jakoś dostać. Google pokazało nam, że tuż przy stacji wysiadkowej mamy stacje metra z żółta linią nr 1. Czyli właściwie byliśmy już w domu. Nasi współtowarzysze z autobusu, rzucili się wszyscy w stronę wyjścia, na którym wisiała tabliczką z numerem naszego metra. My z Najjaśniejszym ochoczo wzięliśmy udział w tym pochodzie. Po przejściu skrzyżowania zobaczyliśmy kolejną tabliczkę kierunkową, następną i jeszcze jedną. Przy tej ostatniej pochód się rozsypał. Trafiliśmy na ścianę metalową, która okalała cały plac budowy, pod którym teoretycznie była stacja metra. Każdy szukał przejścia. Google maps wskazywało nam drogę, której nie było. Poczułem się jakby szukał słynnego peronu 9 ¾. Jak ostatnie matołki kręciliśmy się w kółko. Ludzie zawracali ze swoimi torbami i słychać było przekleństwa wypowiadane w różnych językach. My podjęliśmy próbę wejścia w pewno przejście, które otworzyło nam sezam. Tuż za nim pojawiło się zejście do ukrytego peronu żółtej linii Metra nr 1.
Po sześciu przystankach wysiedliśmy na Placu La Defense. Mieliśmy jeszcze godzinę czasu do odjazdu i zaplanowaliśmy sobie szybkie śniadanko w jakiejś lokalnej kafejce. Znowu z tymi naszymi tobołami poszliśmy szukać Flixbusowego przystanku. I również tym razem trafiliśmy na wielki plac budowy.
Google maps nas pokierowało, ale okazało się że jesteśmy w jakimś labiryncie wielopoziomowych dróg. Cały czas kręciliśmy się w kółko. W końcu zapytałem Francuza. Pokazał nam tajemnicze schody. Weszliśmy po nich na ten sam plac, od którego zaczęliśmy poszukiwania przystanku. Kolejna wskazówkę otrzymaliśmy z Informacji turystycznej. Mamy zejść schodami w dół. No kurczę. Jednymi zeszliśmy, innymi weszliśmy i nigdzie nie było przystanku. Kolejny tajemniczy peron 9 ¾. Śniadanie nam się oddalało, a Najjaśniejszy powoli zaczynał mi odpadać. Targał ciężki worek i nie chciał mi go dać, ale miał już ewidentnie dosyć. Usiadł na murku i zbierał siły. Ja poszedłem szukać tajemniczych schodów. Spotkałem dwóch policjantów. Znowu wskazali nam schody, które niby były pięć metrów dalej. No ale przecież nimi schodziliśmy? Zapytałem sam siebie. Stanąłem jak debil. I nagle oczom mym bladym i zmęczonym ukazało się tajemne zejście. Za rowerami były jeszcze jedne schody. Zaprowadziły nas do Edenu. Tuż na końcu korytarza stał nasz autobus. Do odjazdu zostało pięć minut.
Byliśmy zmęczeni, głodni, spragnieni i wkurzeni na maxa, by nie ująć tego inaczej. Porzuciłem Najjaśniejszego w kolejce i rzuciłem się zdobyć żywność. W korytarzu poczekalni stał automat. Boże dzięki Ci, że nas ocaliłeś. Można było płacić kartą. Kupiłem napoje i gofry. Obładowany zdobycznym posiłkiem wpadłem do autobusu. Zobaczyłem na twarzy Najjaśniejszego ulgę. Już chciał wychodzić z autobusu i kłaść się pod kołami by kierowca nie odjechał beze mnie.
Całą tą niedorzeczną paryską historię można opowiedzieć inaczej. Byliśmy w Paryżu, który mogliśmy zwiedzić dzięki fantastycznie zorganizowanej wycieczce pieszej z wykorzystaniem najnowszych rozwiązań komunikacyjnych. Mogliśmy porozmawiać z prawdziwymi Paryżanami i poznac ich zycie i zwyczaje, a na koniec wspólnie z nimi zjedliśmy kultowe paryskie śniadanie i ze łzami w oczach opuszczaliśmy to magiczne miasto.
Le Havre przywitało nas typową bretońską pogodą. Szaro, buro i chłodno. Byliśmy skonani, a czekały nas zadania. Przede wszystkim zakupy. Tomek z Pszczyny miał dojechać do nas bardzo późnym wieczorem, a Biały z Krzysiem i Strzałą w sobotę około piętnastej.
Mimo głodu i zmęczenia podjęliśmy trud wykonania zakupów. Nasz przystojny Julien z mariny pokazał nam sklep, położony trzysta metrów od wejścia do mariny. Poszliśmy.
Zakupów były dwa wielkie i pełne kosze. Na szczęście uprzejma kasjerka ze sklepu zamówiła nam taksówkę, która zawiozła nas trzysta metrów do mariny. Korzystając z wielkiego marinowego wózka powoli jechaliśmy do naszego jachtu. Gorszej chwili na to zadanie nie mogliśmy sobie wybrać. Był koniec odpływu. Pomost obniżył się o osiem metrów, co oznaczało, że musieliśmy z tym wózkiem pokonać bardzo stromą i dla nas niekończącą się kładkę. Z trudem, ale dokonaliśmy niemożliwego.
Po zaształowaniu całego majdanu zasłużyliśmy z Najjaśniejszym na dobrą kolacje w centrum miasta.
Były mule, tatar z łososia, stek, sałatki i dobre piwo. Po powrocie na jacht padliśmy jak kafki. W międzyczasie nadjechał Tomek. Wstałem nieprzytomny i poszedłem po Tomka. Przywitaliśmy się i bez żadnych zbędnych dyskusji poszliśmy prosto spać.
Dzień dla mnie, zaczął się dobrze po ósmej, Najjaśniejszy z Tomkiem byli już na nogach. Z załogą byliśmy umówieni około piętnastej na stacji benzynowej. Zjedliśmy śniadanko na słodko, po którym wykonaliśmy parę drobnych napraw. Odpaliliśmy silnik, który został naprawiony. Okazało się, że przez te ciągłe bujanie i końcówkę paliwa w baku zaciągnęliśmy mnóstwo syfu ze zbiornika. Bez solidnego czyszczenia przewodów paliwowych, nie dałoby się tego układu odpowietrzyć. A bez wsparcia Ani Kapały z Lubina, znajomej Najjaśniejszego, która tłumaczyła wszystkie rozmowy z francuskimi mechanikami, w ogóle bylibyśmy w lesie. Dzięki niej Najjaśniejszy wziął udział w telekonferencji i wiedzieliśmy wszystko co z naszym silnikiem. Na szczęście nie była to poważana awaria.
O piętnastej pięć dobiliśmy do kei stacji benzynowej. Biały z chłopakami już na nas czekali.
Szybkie tankowanie i mieliśmy wychodzić w morze. Po odejściu od kei okazało się, że nie mamy chłodzenia silnika wodą morską. To poważna sprawa, więc nie można płynąć dalej. Manetka w drugą stronę i wracamy do kei. Nie mogliśmy tam stać za długo. Decyzja była jedna. Wracamy na nasze pierwotne miejsce. Powolutku, by nie zagotować silnika dobiliśmy do ostatniej kei dla gości.
Najpierw zjedliśmy obiad, a potem zabraliśmy się za sprawdzenie impelera, czyli gumowego wirnika, który co kilka lat trzeba wymieniać. Okazało się, że nasz tak, właściwie to już nie żył. Nauczeni doświadczeniem z Ajaccio, kiedy w 2015 roku płynęliśmy do Chorwackiej Kaszteli, teraz mieliśmy ich pod dostatkiem. Wtedy ta przyjemność kosztowała nas trzy dni postoju i furę kasy. Po wymianie gumowego wirnika z rury wydechowej zaczęła się pięknym strumieniem wylewać woda, co oznaczało, że wyeliminowaliśmy kolejną awarię i możemy płynąć.
26 września o godzinie osiemnastej opuściliśmy gościnną Marinę Le Havre Plaisance i sympatycznego Juliena oraz francuskich mechaników, którzy parę rzeczy poprawili nam jeszcze na jachcie, chociażby manetkę. Przyznajemy, że to była naprawdę dobra i fachowa obsługa i warta swoich pieniędzy.
Tradycyjnie wachty były trzy. Ja z Tomkiem, Biały ze Strzałą a Najjaśniejszy z Krzysiem.
Prognozy mieliśmy fantastycznie. Południowo zachodni wiatr w sile około trzech Beauforta miał nas zagnać do Amsterdamu. Taki był plan. Zaczynał się cudowny wieczór. Piękna pogoda, rozmowy na pokładzie i opowieści Krzysia z pokładu Zawiszy Czarnego. Wchodziliśmy w tryb pracy pokładowej.
Około dziewiętnastej Najjaśniejszy zaproponował, żebyśmy w okolicach bojlera z ciepłą wodą powciskali nasze kwadratowe materace, które były całkowicie mokre. Na początku stwierdziłem, że to zły pomysł bo mogłyby się stopić, ale po przemyśleniu ułożenia silnika i bojlera doszliśmy do wniosku, że to świetny pomysł, tylko trzeba je dobrze poukładać wokół bojlera by nie stykały się z silnikiem.
Najjaśniejszy podawał, ja wciskałem. Zadowoleni z genialnego wykonania, nowego kreatywnego pomysłu usiedliśmy do kolacji. Tomek podawał przysmażone ziemniaczki. Trochę się nakopciło, ale było pycha. Nawet Strzała, który siedział na górze, mówił że mamy nakopcone, ale wiadomym było, że to od smażonych ziemniaków.
Po dziesięciu minutach Strzała, tym razem już bardziej stanowczo krzyczy, pełno dymu wydobywa się z dołu. My siedzieliśmy przy stole, ale nic nie widzieliśmy. W końcu dostrzegłem dym i krzyknąłem o kurwa, materace. Rzuciłem się do komory i zacząłem je wydobywać, ale one były całe i prawie już suche. Otworzyliśmy pokrywę silnika i z jego komory buchnął dym. Natychmiast, wyłączyliśmy silnik. Smród był nieziemski, ale wiadomym było jedno. Silnik się zagotował. Pytanie tylko jakim cudem? Otworzyliśmy wlew do zbiornika płynu chłodniczego. Było pusto. Mimo, że regularnie kontrolowaliśmy stan oleju i płynu, to tym razem z niewiadomych powodów cały płyn nam wyciekł, co było widać w zęzie.
W milczeniu patrzyliśmy na ten nasz silnik i byliśmy bezsilni. Co tym razem. I nagle doznałem olśnienia. Sprawdziłem zawór przy bojlerze, który był bezsensownym zaworem i już kiedyś po pewnych naprawach był otwarty. Niestety, teraz też był otwarty. Oznaczało to tylko jedno. Przy upychaniu materacy, jeden z nich otworzył zawór i cały płyn nam wyciekł.
Kiedy Biały usłyszał, co było powodem naszej awarii popatrzył na nasze nędzne lica i krótko podsumował: Pomysł kurwy i szatana. Najjaśniejszy wyszedł przed szereg i nieśmiało rzekł, że to on jest tym szatanem. Mnie pozostała do udźwignięcia w tym tandemie zaszczytna funkcja kurwy. Tak kończą się nowatorskie pomysły na jachcie. Miało być sucho w dupę, skończyło się jak zwykle.
Postawiliśmy żagle, mimo że wiatru nie było w ogóle. Czekaliśmy na niego. Miał przyjść koło dwudziestej trzeciej. Na szczęście Neptun widząc jakimi jesteśmy idiotami, posłał nam upragniony wiatr wcześniej. Lekko dmuchnęło z południowego zachodu i Caipirinha ruszyła.
Po wystudzeniu silnika, razem z Najjaśniejszym zalaliśmy zbiornik. Okazało się, że gdzieś spod pompy leje się płyn jak przez sito. W trójkę zastanowiliśmy się, co robić dalej. Decyzja była jedna. Płyniemy jak najdalej. Zawsze jak trzeba będzie to zamówimy riba, by nas wciągnął do portu, w końcu mamy już doświadczenie.
W tych warunkach nie pozostawało nam nic innego jak pójść spać. Przerwanie rejsu, znowu zawisło nad nami jak miecz Demoklatesa. Jeszcze rejs się nie zaczął, a już mógł się skończyć. Podskurnie czułem, że nam się znowu upiecze, choć byłem zły sam na siebie. W dodatku morale ewidentnie siadło, tym bardziej, że sami to spieprzyliśmy.
Noc przeszła bez żadnych przygód. Z południowo zachodnim wiatrem, w sile osiem, dwanaście węzłów, kierowaliśmy się na północny wschód. Mimo sprzyjającego wiatru, kiedy odwrócił się prąd, płynęliśmy jeden dwa węzły stąd średnia na godzinę wyszła nam cztery węzły.
Cały dzień wiedzieliśmy, że trzeba się zabrać za ten silnik, ale jakoś nikt nie miał na to ochoty.
W końcu do akcji przystąpił Strzała, jak się okazało z wykształcenia mechanik samochodowy.
Zalaliśmy znowu układ i nadal się z niego lało. Strzała zaczął szukać dokładnie wycieku. Okazało się, że znalazł schowaną dziurę, która prawdopodobnie robiła za coś w stylu zaworu bezpieczeństwa. Jedno w tej sytuacji było pewne, że korpus silnika był cały, bo baliśmy się, że mógł strzelić. Odnaleziona dziura pewnie miała jakąś zaślepkę, którą pod wpływem temperatury wywaliło. Strzała nie odpuszczał. Należało zaślepić dziurę. Szukaliśmy wszelkich materiałów. Poszły nawet moje zatyczki do uszu, ale wszystko nie było właściwie. W końcu Strzała wsadził tam kawałek gumy ze starego gumowego kolanka, dopchnął inną gumą i tak zostawił.
O 20:45 odpaliliśmy silnik. Na razie na spokojnie, powolutku. Potem z tysiąca obrotów na tysiąc dwieście, potem tysiąc czterysta. Silnik chodził spokojnie, nic się nie lało. Po godzinie musieliśmy dolać nieznacznie płynu, ale to wszystko było nic w porównaniu z naszą nieukrywaną radością, że silnik żyje. Nasze minimum to było odpalić silnik na piętnaście minut by wejść do Imuiden, pod Amsterdamem.
Sprawdziliśmy olej. Był czysty. Nigdzie nie widać było ubytków płynu chłodniczego.
Wyglądało, że znowu byliśmy uratowani, choć Najjaśniejszy i ja mieliśmy za sobą nieprzespaną noc.
W końcu, nie często udaje się tak dać koncertowo ciała.
Po tych naprawach okazało się, że mamy nowy problem. Brak dostatecznego ładowania. Co się znowu stało? Nikt nie wiedział, tym bardziej, że było już bardzo późno. Wprowadziliśmy mocne ograniczenie prądu. Mimo tego nas pokładowy elektronik Tomasz, coś tam jeszcze grzebnął i nasze ładowanie się polepszyło, choć daleko było mu do ideału.
Mieliśmy silnik, ładowanie i dobry wiatr. Obyśmy niczego sami już nie schrzanili.