Around Europe na s/y Caipirinha cz. 14, Kanał La Manche

Wieści z Kubryku |
Kanał La Manche |
2021-09-20 |
968
Spałem jak zabity, zresztą chyba cała załoga odpłynęła w dalekie krainy. Wszyscy byliśmy tak zmęczeni tą ciągłą huśtawką, że jak ktoś by chciał, to mógłby nas wynieść razem z kojami i byśmy się nie obudzili.
Było koło w pół do ósmej. Na jachcie spokój. Słyszałem tylko czyjeś chrapanie. Nie wiem, do której załoga siedziała. Ja padłem. Spojrzałem przez nasz bulaj i zobaczyłem piękny, biały, stary jacht wis a wie nas, który powoli zaczynał brać kąpiel w porannym słońcu. Dzień zapowiadał się słoneczny.
Byłem bardzo ciekaw Brestu, w końcu to historyczny port ale przede wszystkim brama na ocean i świat.
Zrobiłem poranną kawę. W tym czasie wstał Biały i razem wybieraliśmy się do mariny zameldować nasze przybycie. Ale najpierw zjedliśmy solidne śniadanie z całą załogą. Z racji tego, że nie udawało nam się wspólnie zjadać posiłków, to było ono świąteczne bo do stołu zasiedliśmy wszyscy.
Staliśmy zacumowani przy pływającej kei, która umocowana do wysokich dalb unosiła się lub opadała, zależnie od pływu i przypływu, który dla tego portu przy pływie syzygijnym, czyli maksymalnym, wynosił ponad pięć metrów. Wyszedłem z jachtu i zobaczyłem z tyłu za nami wielki trimaran. Podobny, widziałem w 2014 roku w Marinie Gateway w Nowym Jorku. Wtedy francuski Banque Populaire III szykował się do kolejnego pobicia rekordu prędkości przez Atlantyk.
Brest nazywany jest Portem Rekordów. Przy marinie można zobaczyć wielki plakat, na którym pokazano rekordy ustanowione przez żeglarzy francuskich, którzy startowali właśnie z Brestu. Idąc keją człowiek ociera się o te wielkie i fascynujące wyścigi jak regaty dookoła świata Juliusa Verne czy rekordy transatlantyckie.
Po drodze spotkaliśmy polski jacht Fruit typu Imoca, który sterczy i zarasta w Breście od lat. Biały przypomniał mi historię tego jachtu, którą przeczytałem kiedyś na jakimś facebookowym forum. Jakieś dziwne fatum wisi nad tą jednostką od kiedy pływa pod polską banderą. Zanim trafiła pod polskie skrzydła, wygrała pod nazwą PRB regaty Vendee Globe w latach 2001 i 2005. Polski żeglarz Krzysztof Owczarek starał się kilkukrotnie wystartować tym jachtem w Vende Glebe Challenge. To się niestety nie udało. Nie będę wnikać tutaj co było przyczyną. O tym możecie sobie doczytać w internecie. Smutne, że tak piękna jednostka o takiej historii stoi i gnije w dalekim porcie, zamiast na przykład szkolić polskich żeglarzy, potencjalnych przyszłych uczestników Vende Globe. Niestety nie wiem jaki jest dzisiaj status jachtu, ale na pewno spróbuje się dowiedzieć ze zwykłej dziennikarskiej ciekawości.
Keja przy której staliśmy obfitowała w ciekawe jednostki. Oprócz wyżej wymienionych, za nami stały dwa piękne stare oldtimery. Długie, smukłe i wycackane jak stare meble w muzeum.
W marinie przywitała nas młoda lekko zaspana Francuzka, która bez żadnych ceregieli nas zarejestrowała, przyjęła symboliczną opłatę dwudziestu ośmiu euro i wręczyła nam torebkę z giftami.
Wróciliśmy na nasz jacht, który w międzyczasie został ślicznie przystrojony przez całą załogę. Cały w granatowe materace wyglądał bardzo świątecznie. Do tego roześmiana buzia Łukasza, który wylewnie nas przywitał, zdradzała wielkie zadowolenie z wykonanej pracy i ustrojenia jachtu, który po raz kolejny w całym rejsie został w ten sposób przystrojony i wyglądał jak balkon cygański. Na szczęście to widok często spotykany w marinach, więc siary nie było.
Załoga podzieliła się na dwie grupy. Biały, Krzysiu i ja planowaliśmy iść zwiedzać Brest. Maya, Ania i Łukasz planowali oddać się wielkiemu praniu.
Marina du Chateau, położona były u podnóża twierdzy Chateuo de Brest, która od XIII wieku broniła dostępu do Brestu. Tuż koło mariny było ujście rzeki Penfeld, która wiła się wokół twierdzy. Część tej wojskowej budowli dalej zajmowała armia francuska i nawet na google maps ten teren jest zamazany. Sama twierdza przeznaczona została ma muzeum marynistyczne.
Kiedy ogląda się zdjęcia Brestu w internecie, to właśnie ta twierdza stanowi główny atut tego portowego miasta. To był nasz cel. Zobaczyć muzeum.
Wejścia do twierdzy broniło dwóch żandarmów, którzy zażądali od nas paszportu covidowego. Mieli aplikacje, która zaświeciła się na zielono. Mogliśmy wejść. Główną bramą weszliśmy na dziedziniec twierdzy skąd ponad murami obronnymi rozpościerała się mega fantastyczna panorama w dół na rzekę. Patrząc na nią wyobrażałem sobie stare żaglowce, które kiedyś tu stacjonowały. Dziś ten akwen jest zamknięty i można tam wpłynąć tylko za zgodą, ale kiedy odbywają się w Breście The Tall Ships Races, to nabrzeża naszpikowane są żaglowcami z całego świata. Tylko dla tego widoku warto wpłynąć do Brestu.
Patrząc na żaglowce zacumowane na rzece, tradycyjnie już połączyłem się z Agnieszką Krajewską i Wiesiem Kolbuszem. Na żywo na antenie Radio Opole zrelacjonowałem naszą wyprawę. Niestety było to ostatnie wejście na antenę radia do Agnieszki i Wiesia. Od 1 września zmieniała się formuła radia. Z przykrością musze stwierdzić, że nacisk polityczny jest coraz bardziej słyszalny na antenie naszego regionalnego radia. Szkoda, ale kiedyś przyjdą znowu lepsze dni. Aga i Wiesiu głowa do góry.
W twierdzy Brest usytuowana była kiedyś Akademia Morska, która należała do najlepszych na świecie. Stąd wyruszały francuskie ekspedycje, chociażby zaginiona ekspedycja na Morze Japońskie Jeana Francoisa de La Perouse, któremu poświęcona jest jedna tablica. Z Brestu, który przez lata był największym portem wojennym, wypływały całe floty okrętów wojennych oraz łodzi podwodnych, które stacjonują tam do dziś.
Ekspozycja muzealna jest skromna. Mało w niej artefaktów z czasów świetności floty francuskiej z okresu XVII i XVIII wieku. Ten okres mnie najbardziej fascynuje. Na pewno na uwagę zasługują piękne oryginalne galiony i obrazy o tematyce morskiej. Skromność ekspozycji trochę zadziwia, wszak Brest przez wieki był jedną wielką stocznią. Mimo wszystko trzeba pamiętać, że podczas II Wojny Światowej stacjonowały tu niemieckie U-boty, które przyczyniły się do ciężkich alianckich nalotów. Miasto zostało mocno zniszczone. Na pewno warto obejrzeć małą ekspozycję poświęcona francuskim żeglarzom, którzy na stale zapisali się na kartach światowego żeglarstwa.
Z muzeum udaliśmy się do centrum miasta. Właśnie w tym centrum widać, że miasto musiało mocno ucierpieć. Nie ma w nim nic z pozostałości dawnego słynnego portowego miasta, które utrwalone zostało na starych muzealnych obrazach. Poczułem się jak w podrzędnym niemieckim miasteczku gdzieś w Zagłębiu Ruhry, które z racji zawodowej bardzo często odwiedzam. Byliśmy rozczarowani. Chyba za dużo oczekiwaliśmy. Z drugiej strony trzeba się cieszyć, że alianci nie zniszczyli tak pięknej twierdzy.
Obiad w francuskiej restauracji troszkę poprawił nam nastroje. Zostało nam uzupełnić zapasy i kupić najważniejszy atrybut naszych wypraw, czyli magnes.
Wracając ze sklepu spotkaliśmy Łukasza i Mayę, którzy oprani i pachnący świeżutkim cocolino wybrali się na zdobycie Brestu i zjedzenie czegoś z bretońskiej kuchni.
O godzinie 15:50 odbiliśmy od kei i przestawiliśmy się do stacji benzynowej. Zatankowaliśmy po korek i powolutku opuszczaliśmy Marinę du Chateau.
Po wyjściu z portu postawiliśmy od razu żagle. Czekał nas kilkugodzinny baksztag, wzdłuż bretońskiego wybrzeża. Cóż to była za żegluga. Palce lizać. Caipirinha śmigała ponad osiem węzłów. Piękne widoki klifów francuskich i cypel Pointe Saint-Mathieu, na którym stoją malownicze ruiny opactwa Saint-Mathieu de Fine-Terre, zrobiły swoje. Było po prostu cudownie a my byliśmy w szampańskich nastrojach, choć wiadomym było, że potrwa to jeszcze chwilkę.
Powoli omijaliśmy półwysep Bretoński. Trzeba było mocno uważać, gdyż ten akwen był najeżony podwodnymi skałami i płyciznami. Kardynałek było bez liku. Czym bardziej kierowaliśmy się na północ tym fala stawała się większa. W okolicach dwudziestej zrzuciliśmy żagle i dalej trzeba było wspinać się już na diesel-grocie. Wchodziliśmy w Kanał Angielski lub jak kto woli Kanał La Manche. Obraliśmy kierunek na angielską wyspę Guernsey.
W nocy wiatr wiał w okolicach dwudziestu do dwudziestu pięciu węzłów oczywiście w ryj. Kiedy prąd się odwracał na naszą niekorzyść, to płynęliśmy z zawrotną prędkością jednego węzła, czyli tłumacząc na polski, około jeden przecinek osiem kilometra na godzinę. Przyznacie, że to imponująca prędkość.
Razem z Mayą wyszliśmy na nocną wachtę od czwartej do ósmej. Ja nazywam tę wachtę - wachtą słońca, bo na niej zawsze jest wschód słońca. No może nie zawsze go widać. Ciemno było jak nie powiem gdzie. Chmury zasłoniły nam niebo i nic nie było widać. Maya jakoś dawała radę płynąć. Umówiliśmy się, że co godzinę nastąpi zmiana na sterze. Najpierw ja, potem Maya. Każdy z nas musiał być obligatoryjnie przypięty.
Kiedy Maya przejmowała ster, najpierw trochę tańczyliśmy. Raz płynęliśmy do Irlandii by za chwilę zmienić kurs na Saint Malo. Trwało to krótką chwilę, zanim niepokorna Caipirinha zaczęła Mayę słuchać. Ale Maya była sprytniejsza od naszej Lady i tej nocy zaczęła jej śpiewać. Najpierw były piosenki turystyczne, harcerskie a na końcu łemkowskie. Ja osobiście uważam, że właśnie te z okolic Bieszczad najbardziej się podobały naszej Caipirinhi, bo w ogóle przestała wierzgać na wszystkie strony. Maya ma dusze artysty i bez wątpienia nią jest. Ima się różnych opolskich projektów społecznych i pełno jej wszędzie, ale najciekawszy to chyba szydełkowanie i tworzenie kwiatów, czy zwierzaków, którymi ozdabia opolskie obiekty i ulice. Jeśli gdzieś w Opolu spotkacie przypięty do muru kwiat zrobiony na szydełku, to znaczy że była tu Maya. Może Wam też zrobić najprawdziwszy strój bikini na szydełku. Mam nadzieję, że mi Maya łba nie urwie za tę reklamę, ale robi fantastyczne rzeczy.
Nasza wachta minęła śpiewnie i trzeba było zrobić załodze śniadanie, potem obiad, potem kolacje, bo to był nasz dzień kambuza. Tak minął nam dzień. Ponieważ cały czas bujało, to załoga wychodziła na wachty, jadła i spała. Więcej atrakcji nie było. Maya przespała cały dzień, a ja próbowałem zaimponować w kuchni, choć w porównaniu do zdolności Łukasza już na początku byłem na przegranej pozycji.
Kolejna nocna wachta minęła nam na śpiewaniu i rozważaniach o muzyce. Maya opowiadała jak zbierała po ludziach stare pieśni ludowe, a ja jak wygrzebywałem piosenki zapomnianych zespołów sceny turystyczno-szantowej. Mayu, te nocne nasze śpiewania były fantastyczne.
Powoli zbliżaliśmy się do angielskiej wyspy Guernsey. Mieliśmy ją minąć nad samym ranem. Zeszliśmy trochę niżej pomiędzy wyspy Guernsey i Jersey licząc na to, że czym bliżej stałego brzegu tym będziemy bardziej osłonięci od fali i wiatru.
Nad ranem mijaliśmy ta normandzką wyspę, która ma swój parlament, ale de facto należy do korony brytyjskiej. Bardzo chciałem ją odwiedzić. Niestety już przed rejsem było wiadomo, że ze względu na Covid nie będziemy mogli tam wejść. Na moją prośbę nasz opolski tłumacz Pan Krzysztof Brzozowski, z którym współpracuje na co dzień, zadzwonił do mariny na Guernsey i wypytał o szczegóły. Wejście do portu groziło uziemieniem nas, na co najmniej dwie doby. My mogliśmy poświęcić na Guernsey max cztery godziny. Szkoda, taka okazja pewnie szybko się nie powtórzy.
Mijając Guernsey wiedzieliśmy już, że ze względu na prognozy i tak nie dojdziemy do Dunkierki. W naszym zasięgu pozostawał tylko i wyłącznie Le Havre, który był przez nas określany jako port minimum. Mogliśmy skorzystać z angielskiej sieci i zadzwonić do bliskich. Jeśli nie musicie, to nie dzwońcie bo roaming z Guernsey Was troszkę pociągnie po kieszeni, a z drugiej strony Rąsia w górę pan się bawi.
Po południu, trzeciego września, mijaliśmy charakterystyczną latarnie Przylądka La Hague, która oznaczała zachodnią część półwyspu Cotentin w Normandii. Kiedy odkręciliśmy na wschód to dostaliśmy niezłego szwungu, jakbyśmy dołożyli dodatkowy silnik. Razem z prądem Caipirinha znowu szła ponad osiem węzłów. Z prawej strony mijaliśmy plaże, na których widoczne były bunkry z okresu drugiej wojny światowej.
Taki prąd i prędkość sprawiły, że nam się mocno zmienił czas przybycia do Le Havre, na sobotę rano. Byłoby super. Czas pokaże. Z drugiej strony cieszyłem się, że odwiedzę Le Havre. Ten port był jednym z kilku, które odwiedziła opolska załoga w 1959 roku na Darze Opola, w pierwszym zagranicznym i dziś legendarnym rejsie do Londynu. Wtedy witano ich bardzo serdecznie, a za postój nic nie płacili. To były czasy. Niestety nikt z tej załogi już nie żyje, ale pozostały zdjęcia i wspomnienie Jurka Łańcuckiego, które przypomniałem w swojej książce.
Wiatr zaczął lekko siadać. Do tego doszło słoneczko. Wszyscy wylegliśmy na deck. Nawet udało nam się zjeść wspólnie kolacje na decku. Były grzaneczki a Ania zaczęła nam opowiadać o swoich zawodowych doświadczeniach. Ania jest konserwatorem zabytków i mieszka w Toruniu. Były opowieści ze starych krypt i kościołów. Opowiadała nam o renowacji fresków i starych ściennych malowidłach. O tym ile ludzie cennych rzeczy wyrzucają na śmietnik, nie zdając sobie sprawy jaką posiadają one wartość. Piękne historie i bardzo żałuję, że nasze warunki pogodowe nie pozwalały nam na więcej takich wspólnych rozmów. Ale jeszcze odbijemy.
Noc minęła spokojnie. Kiedy rano wyszedłem na wachtę, zostało nam kilkanaście mil do Le Havre. Postawiliśmy grota. Niestety chwilę później urwała się znowu refszkentla. Tym razem nie było sensu jej już naprawiać. Trzeba było ją po prostu wymienić na nową. Wydawało się, że mamy super widoczność i słońce. A jednak kiedy niedaleko nas pojawił się nagle ogromny statek, to wszyscy byliśmy zdziwieni. Okazało się, że jest mgła i widoczność jest raptem na dwie mile, choć każdy z nas był pewny, że widoczność jest po horyzont. Dziwne zjawisko. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Pewnie to się jakoś fachowo nazywa. Ja bym to nazwał fatamorganą.
Kiedy pojawiły się kolejne statki, był to niewątpliwie dla nas znak, że jesteśmy coraz bliżej portu.
W końcu dostrzegliśmy pierwszą czerwoną pławę toru podejściowego do Le Havre. Trzymaliśmy się lewej strony tuż za torem, by nie przeszkadzać, tym wielkim stalowym potworom. Była piękna pogoda, zobaczyliśmy brzeg i kolejną kardynałkę. Zostały nam ostatnie cztery mile do portu. W cudownym nastroju płynęliśmy prościutko do mariny. Wiatr ucichł całkowicie, fala zniknęła. Humory dopisywały a fakt pięknej pogody był dla nas nagrodą za ciężki etap. I jak gdyby nigdy nic, nagle silnik nam zgasł. Po prostu. Bez żadnego ostrzeżenia. Popatrzyliśmy znacząco na siebie z Białym. Odpaliliśmy raz na krótko, ale silnik nie zagadał. Paliwo nam się skończyło? Przecież to niemożliwe. Nasz wyświetlacz kłamał, to akurat wiedzieliśmy, ale wskazywał na trzy czwarte baku czyli coś jeszcze powinno tam być. Cholera, a może przez te silne prądy, wiatr w mordę, silnik zużył więcej paliwa? Ale cały bak? W bakiście mieliśmy żelazny zapas piętnastu litrów. Wlaliśmy dziesięć. Dzięki teleporady z Grzesiem, Biały odpowietrzył układ, ale silnik nie chciał zagadać. Pamiętam jak brakło nam paliwa koło Korćuli sześć lat temu. Wtedy nie mieliśmy zapasu w ogóle. Grześ w magiczny sposób wyczarował litr paliwa. Namordował się, ale silnik odpalił. Tu nie chciał z nami gadać. Wiatru nie było, ale prąd znosił nas powoli na brzeg. Konsultacje i próby trwały dobrą godzinę. W międzyczasie trochę dmuchnęło. Postawiliśmy foka i pływaliśmy w kółko miedzy jedną a drugą kardynałką.
Wejście na foku do mariny nie wchodziło w grę. Było zbyt ryzykowne ze względu na bardzo wąskie wejście, dwa ostre zakręty i odpływ.
Biały mordował się z silnikiem. Ja próbowałem wywołać marinę na kanale dziewiątym. Bez echa. Zadzwoniłem, też nic. Cisza. Było dziesięć minut po dwunastej czyli zaczęła się siesta. Próbowałem wywołać kapitanat, nic cisza. Inne jednostki nic. Tak jakby nikt nas nie słyszał. Mimo, że słyszeliśmy wyraźne rozmowy po francusku na kanale szesnastym i dwunastym, to nikt nie odpowiadał. Odniosłem wrażenie, że nikt nie zna angielskiego i siedzi cicho. Znalazłem numer telefonu do informacji turystycznej. Zadzwoniłem. Uff pan mówi po angielsku. W skrócie opowiedziałem mu jaki mamy problem. Poprosiłem, czy mógłby nas skontaktować z jakimś klubem płetwonurków, szkołą. Oni mają riba i mogli by nas ściągnąć. Po pięciu minutach pan zadzwonił, rozłożył ręce i ze smutkiem w głosie stwierdził, że nie może nam pomóc. Wszyscy mają przerwę.
Nadal próbowałem wywołać kapitanat. W końcu na szesnastce udało się. Pan ledwo po angielsku wydukał przejście na kanał dwunasty. Niestety nasza konwersacja na tym się skończyła. Ani na dwunastym, ani potem na szesnastce tajemniczego głosu już nie usłyszałem. Potwierdził się fakt, że Francuzi słabo znają inne języki. Przynajmniej ja wyciągnąłem takie wnioski.
Pozostało nam czekać do drugiej. Po cichu liczyłem, że o tej porze w marinie skończy się przerwa. Jak to możliwe, że przy tak dużym porcie nikt nam nie odpowiada? Nie wierzyłem w to, ale takie były fakty.
Krzysiu dzielnie pływał od kardynałki do kardynałki, co chwilę robiąc zwroty. Biały się poddał bo skończyły się pomysły na odpalenie silnika. Zostało nam tylko czekać.
Minęła czternasta, wywołuje na kanale dziewiątym. Raz drugi, trzeci. Cisza. Biorę za telefon i dzwonię. Pierwszy sygnał, drugi, piąty. Nie wierzę, nadal mają siestę. Nagle słyszę męski, piękny głos w słuchawce, mówiący po francusku. Pytam czy ten piękny francuski głos mówi po angielsku. Słyszę krótkie Yes. Opowiadam naszą historię, jak to dyndamy sobie trzy mile przed mariną i nie możemy do niej wejść. Piękną, czystą angielszczyzną, głos podaje nam nazwę czerwonej pławy, do której mamy dopłynąć i potem zameldować o naszym przybyciu. Eureka, a więc jest dla nas nadzieja. Na szczęście wiatr pozwala nam płynąć w tym kierunku. Dwadzieścia minut później kręcimy się wokół czerwonej pławy nr LH 16. Koło nas mnóstwo optimistów i laserów. Czyli jesteśmy na tzw. łączce. Wywołuję marinę informując, że jesteśmy na miejscu. W tym czasie z portu wypłynęło mnóstwo motorówek, ribów, ale żadna nie płynęła do nas. W końcu słyszę w radiu jak nas wywołują. Mamy płynąć w stronę wejścia. Chwilę później zbliża się do nas rib, na którym płynie dwóch mężczyzn. Mega przystojny Francuz prowadzi ponton. To pewnie ten tajemniczy piękny głos. Witamy się. Tak to on. Mówi, żebyśmy dalej płynęli, a oni nas będą asekurować. Na foku przy prawie zero wiatru, szło nam to opornie. W końcu kazał rzucić cumę i powolutku wziął nas na hol. Razem z Łukaszem wykorzystaliśmy ten czas na małą sesje fotograficzną przy sztagu. Tłem był rib z Francuzami. W końcu jedyne co nam zostało, to polansować się na jachcie, który holowany jest do portu.
Wejście do mariny rzeczywiście okazało się bardzo wąskie. Przy wejściu nie było wiatru w ogóle. Nie mielibyśmy najmniejszych szans na wejście, nawet gdybyśmy mieli grota. Ponieważ była sobota, tuż po przerwie, to ruch był jak na Marszałkowskiej. Wszyscy pozdrawiali naszego wybawcę, a na nas patrzono od niechcenia, choć tez nam się trafiały pozdrowienia. Widać było, że chłop jest znany i lubiany.
Tuż po wpłynięciu do mariny, ukazała się naszym oczom pływająca keja, na której czekało jedno wolne miejsce long side. Nasz przystojny Francuz, dopchnął nas do kei i o 15:30 bezpiecznie stanęliśmy tuż za rufą polskiej jednostki s/y Be Wet, która płynęła bodajże do Porto. Mogliśmy wypić toast za kolejne cudowne ocalenie i znowu sobie podać ręce z Białym. Czwarty etap zakończyliśmy, choć nie tak jak byśmy sobie życzyli. Znowu Caipirinha pokazała nam rogi, ale mimo wszystko znowu psim swędem się udało.
Zadanie mieliśmy trudne. Nie mogliśmy tak po prostu sobie rano pojechać do Paryża, bo stamtąd mieliśmy samolot. Była sobota po południu. Jak znaleźć teraz mechanika? Poszliśmy do biura mariny. Spotkaliśmy tam naszego przystojniaka, który miał na imię Julien i był szefem Mariny Le Havre Plaisance, w której stanęliśmy. Był bardzo uprzejmy i miły. Oboje z Białym czekaliśmy na wyrok za holowanie. Julien zapytał nas czy czterdzieści osiem euro będzie OK? Zgłupiałem i nie wierzyłem własnym uszom. Znowu pomyślałem o pazernych Chorwatach, którzy za taką akcje wzięliby co najmniej trzysta euro.
Julien dał nam wizytówkę mechanika, ale powiedział że dziś nic z nim nie załatwimy. Na wszelki wypadek skierował nas do sklepu nautycznego, w którym też mają mechanika i tam mamy iść i spytać. Jachtem ani miejscem mamy się nie przejmować. Oni sobie jacht przeholują na inne miejsce.
Byliśmy naprawdę mile zaskoczeni.
Dziesięć minut później byliśmy w sklepie żeglarskim. Kupiliśmy nową pompę zęzową oraz dwadzieścia pięć metrów refszkentli. Na szczęście przesympatyczny sprzedawca mówił trochę po angielsku. Zapytaliśmy czy może nam pomóc z silnikiem. Krótko opisaliśmy problem. Mimo, że była sobota prawie siedemnasta, obiecał że przyjdzie zaraz na jacht ze swoim mechanikiem, ale tylko na godzinę. Zobaczą co się da zrobić. Skasował nas z góry za godzinę pracy dwóch ludzi.
Wróciliśmy na jacht. Ja się szykowałem do zanurkowania pod jacht by zobaczyć jak wygląda śruba. Czy tam nie tkwi problem. Chwilę później nadpłynął sprzedawca razem z młodym mechanikiem.
Ten zaczął najpierw od odpowietrzania układu. Paliwo było. Problem tkwił gdzie indziej. Coś tam między sobą pogadali i chwilę później nasz sprzedawca odpłynął. Mechanik rozkręcił naszą manetkę, która nie wiadomo dlaczego też przestała działać. Ewidentnie spadła linka sprzęgła. Tak po prostu sama? Zastanawiałem się czy my przypadkiem nie wpłynęliśmy w jakiś mały trójkącik bermudzki?
Ja wszedłem do wody. Brrrr, była zimna. Zanurkowałem pod jacht, żeby sprawdzić jak wygląda nasza śruba. Była czysta. Po chwili na pokładzie zameldował się znowu nasz sprzedawca ze starterem w ręku. Mechanik przy jego pomocy odpalił silnik, ale ten gasł. Pochodził chwilę na zwiększonych obrotach i gasł. Chodził bardzo nie równo. Godzina minęła i nasi mechanicy stwierdzili, że resztą zajmą we wtorek. Na pytanie czy w ogóle wiedzą co się dzieje. Z rozbrajającą szczerością odpowiedzieli, że nie. Umówiliśmy się, że jeśli czas ich pracy przekroczy dwieście euro i nie będzie efektu, to wstrzymają prace. Cóż było robić. Chyba na razie nie mieliśmy wyjścia.
Załoga nas już wcześniej porzuciła i poszła zwiedzać. Mimo, że byliśmy głodni jak cholera, bo w tym dniu nie było obiadu, to zabraliśmy się z Białym i Krzysiem za drobne naprawy.
Trzeba było zmienić pompę zęzową, która wysiadła. To był kolejny problem. W zęzie razem z wodą zbierał się przepalony olej. Było go coraz więcej i nie wiedzieliśmy dlaczego silnik wypluwa go do zęzy. Wyczyściłem całą zęzę, myjąc ją detergentem i gorącą wodą. Cały syf zebraliśmy do pustych butelek. Ręce miałem tak brudne, że jeszcze tydzień po rejsie nie mogłem ich doczyścić w domu. W tym czasie Biały z Krzysiem mordowali się, by założyć refszkentlę. Kiedy skończyłem wymieniać pompę, wyszedłem do nich. Widziałem, że kabel z którego próbowali zrobić pilota, nie współpracuje z nimi w ogóle. Nie bo nie. Za Chiny Ludowe nie chciał przejść. Wygrzebałem z naszej skrzynki inny kabel, cienki, ale twardy. Przeszedł za pierwszym razem. Grot otrzymał nowiutką refszkentlę. Kiedy skończyliśmy pracę, to akurat wróciła załoga. Okazało się, że też nic nie jedli. Zdecydowaliśmy, że idziemy wspólnie coś zjeść. Troszkę mieliśmy focha, że nas tak porzucili, ale na szczęście szybko nam przeszło. W końcu mieli prawo do czasu wolnego. Kilkaset metrów od mariny znaleźliśmy restauracje, która podawała świeże mule i inne frykasy kuchni normandzkiej. Ja zjadłem wielki gar mul w papryce. Ależ to było dobre. Dziewczyny w końcu nie dostały tego co zamówiły. Troszkę kelner się pogubił, ale głodni nie byliśmy.
Kiedy wychodziliśmy z restauracji, zobaczyliśmy przyczepę, w której serwowano naleśniki francuskie na słodko. Postanowiliśmy z Białym dobić się tymi naleśnikami. Były dobre, ale u nas naleśniki z Nutellą, to chyba by nie przeszły? A może się mylę?
W ten ostatni wieczór zostało nam już tylko wypisać opinię. W Tydzień za rufą zostawiliśmy 680 mil i 152 godziny w drodze. Mimo wiatru w ryj, całkiem niezły wynik.
Zostało nam znowu nie wiele czasu na sen. Na piątą rano umówiona była taksówka, która miała nas zawieźć na dworzec autobusowy, a była już pierwsza w nocy. Czas było się choć chwilkę kimnąć bo czekał nas bardzo długi dzień.
Podróż do Paryża minęła bez najmniejszych problemów. Rano pożegnaliśmy się z Anią i Łukaszem, którzy zostali jeszcze na jachcie do poniedziałku. Potem taksówka i Flixbus.
W Paryżu wylądowaliśmy po ósmej rano. Zaczynał się niedzielny poranek. Do odlotu mieliśmy trochę czasu, więc mogliśmy zobaczyć Łuk Triumfalny, który był najbliżej miejsca gdzie wysiedliśmy. Metrem podjechaliśmy sześć przystanków na plac wielkiego francuskiego prezydenta Charlesa de Gaulla. To na tym placu można zobaczyć jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Paryża czyli Łuk Triumfalny.
Popatrzyliśmy, zrobiliśmy zdjęcia a nawet udało nam się kupić magnes. Potem w Cafe Joyeux zjedliśmy śniadanie i czas było myśleć o dotarciu do lotniska. Pomyślałem, że taksówka nie wyjdzie nas drożej niż autobusy, metra, przesiadki itp.
Dziesięć minut staliśmy przy taksówce, którą prowadził czarnoskóry taksówkarz. Negocjowaliśmy cenę za dojazd na lotnisko. Kluczedm od auta wyrył na swoim przedramieniu kwotę 45 euro. Trochę. W cenie zawarłem wycieczkę pod wieżę Eifla, w końcu byliśmy w Paryżu.
Jazda po zaspanym, niedzielno-porannym Paryżu ma swój klimat. Nie było ruchu co było dla nas nagrodą. Była fotka wieży Eifla i mogliśmy jechać na lotnisko.
W domu wylądowałem około dziesiątej wieczorem. To był bardzo długi dzień, ale znowu cała logistyka się udała. Zastanawiałem się tylko, co Caipirinha jeszcze wymyśli. Pozostał nam ostatni etap z Le Havre do Świnoujścia. Już tak nie wiele nam zostało. Czy nadal będzie wisieć klątwa nad nami? Czy w końcu na finał dostaniemy dobry wiatr, a nasza Lady bez fochów dowiezie nas do Polski.
Już niebawem się przekonamy, ale ja jestem dobrej myśli.

Zobacz Także