Biskaje
Mijała powoli środa, została niecała godzina do końca pracy. Zastanawiałem się jakie sprawy zawodowe musze jeszcze załatwić za nim jutro po południu wystartuje do Warszawy. Poza jednym większym problem, który miał zostać jutro rozwiązany, reszta spraw wyglądały na dopięte.
W chwili kiedy o tym pomyślałem, usłyszałem podwójne kliknięcie telefonu. Oznaczało, że przyszedł sms. Od niechcenia popatrzyłem na wyświetlacz. Przeczytałem wiadomość i zrobiło mi się gorąco, jakby nagle przeszła mnie kolejna fala andropauzy. Wiadomość przyszła od Najjaśniejszego: Rysiu leżę na sorze z podejrzeniem zawału. K…a, ale jaja. Nie mogę rozmawiać. Jak wyjdę to zadzwonię”. No pięknie pomyślałem. Robusia nam pozamiatało. Szybki telefon do Agi, jego żony, by dowiedzieć się co się stało. Usłyszałem, że Robert miał silny ból w klatce piersiowej i dlatego pojechał na SOR.
Nie ma co ukrywać zmartwiliśmy się z Białym i próbowaliśmy żartować, że jak Najjaśniejszy nie jedzie to nie taki problem, ważne by swoją kartę kredytową nam zostawił. Ale tak naprawdę nie było mi do śmiechu.
Wieczorem okazało się, że Najjaśniejszy będzie żył, EKG wyszło jak u młodego jurnego samca. Pewnie się trochę zdenerwował w pracy, wszak pełni ważną funkcje pana prezesa w dużej firmie.
W takim razie załoga skompletowana i możemy jechać. Dzień później, po południu wystartowałem z domu razem z Mayą z Opola w kierunku do Warszawy. Pół Opola Mayę zna, więc nie będę jej przedstawiał teraz, a dowiecie się o niej trochę później. Pod Wieruszowem mieliśmy odebrać Najjaśniejszego i Krzysia, kuzyna Białego, który nie raz już z nami żeglował. Na wieczór mieliśmy się zalogować u Roberta ze stolnicy. Samolot mieliśmy o siódmej rano z warszawskiego Chopina, które leży, rzut beretem od domu Roberta.
Najjaśniejszy przyjechał z ponad godzinnym opóźnieniem, utknęli w korkach pod Wrocławiem. Czekając na nich oplotkowaliśmy razem z Mayą, pół Opola. Coś trzeba było robić.
Reszta drogi minęła szybko i o dwudziestej drugiej zameldowaliśmy się u Roberta. W pięknym mieszkaniu Agi i Roberta czekał na nas suto zastawiony stół, obok którego nie można było przejść obojętnym. Na tą ewentualność byliśmy przygotowani i zgodnie z żeglarską tradycją, mówiąc krótko postawiliśmy rum. Zakładaliśmy, że się trochę prześpimy. Niestety nocne Polaków rozmowy wciągnęły nas tak bardzo, że przegadaliśmy całą noc. Nie kładąc się w ogóle, o piątej rano opuściliśmy gościnne mieszkanie Roberta i Agi. W tym czasie dojechał Biały razem z Anią i Łukaszem. Miał też podjechać zamówiony bus. Niestety, na próżno wytężaliśmy nasze, nadwątlone nie przespaną nocą, zmysły słuchu i wzroku. Sytuacja robiła się nerwowa. Zarządziłem dotarcie z manelami do głównej ulicy, bo wyglądało, że tam jest cywilizacja. Odnaleźliśmy przystanek autobusowy. Uprzejma Pani wchodząca do autobusu szybko mi rzuciła, by dzwonić na Taxi Grosik. Zadzwoniłem. Usłyszałem, że za dziesięć minut przyjadą dwie taksówki. Wyglądało, że jesteśmy uratowani. Kilka minut później przyjechała pierwsza a za nią druga. Najjaśniejszy, ja i Maya nie kładliśmy się w ogóle i w wesołych humorach, wszak Capitan Morgan nam jeszcze nie wywietrzał, wsiedliśmy do taksówki. Na dzień dobry pożaliliśmy się Panu taksówkarzowi, na nieładne zachowanie się przedstawiciela busa, który nas wystawił. Wtedy otrzymaliśmy pożyteczną lekcje, że porządni taksówkarze, to pracują w porządnych firmach takich jak Taxi Grosik. Pan Mirosław, prawdziwy jak sam powiedział Warśiawiak, wdał się w nami w dyskusje na temat gwary warszawskiej. Czy takowa jeszcze istnieje czy nie? Pan Mirek pięknym dialektem warszawski zacytował nam słynną sentencje: „Nie ma cwaniaka nad warszawiaka” i że na Pradze to możemy jeszcze spotkać warszawską gwarę. Zdążyliśmy jeszcze porozmawiać o „słoikach”. Podróż trwała krótko, bo raptem dziesięć minut, ale polubiliśmy Pana Mirosława z taksówki nr 547 i chętnie Wam go polecamy. Myślę, że Pan Mirek też nas polubił.
Na Okęciu przed okienkami Wizzair, przetaczało się tsunami. Tanie linie lotnicze wymyśliły, że odprawę pasażerowie będą robić na lotnisku. Po zakupieniu biletu wydrukowaliśmy specjalny glejt, z którym mieliśmy się udać na odprawę. Tam sprawdzano czy masz paszport Covid czy nie. Jak masz to dostaniesz swój bilet. Czy masz bagaż czy nie, wszyscy musieli stać w tej samej kolejce, a były one ogromne. Zdenerwowanie pasażerów rosło, gdyż to się wszystko w ogóle nie posuwało.
Krzysiu przeszedł, Łukasz z Anią przeszli, Biały ja i Maya również. Niestety Najjaśniejszy się odbił. Pan za szybką zakomunikował mu, że w paszporcie covidowym ma wpisaną tylko jedną dawkę.
Ale jak to możliwe, skoro Najjaśniejszy przyjął dwie i od kwietnia z nami lata na tym paszporcie?
Rzeczywiście w paszporcie widniało jak byk, że była tylko jedna. Więc jakim cudem w ogóle wydrukował paszport Covidowy?
W tym całym rozgardiaszu Najjaśniejszy zdążył rzucić mi gumowe kolanko do naszego układu chłodzenia i został w tyle. My musieliśmy dalej iść, w długiej kolejce do kontroli bagaży podręcznych.
Nie zaczynało się dobrze. Jakieś fatum zawisło nad Najjaśniejszym. Sor, solidne spóźnienie i teraz to.
Nasza szóstka poleciała do Porto. Ja liczyłem, że jak wylądujemy to ogarniemy szybko temat i jakoś naszego Najjaśniejszego doślemy do La Coruny.
Po wylądowaniu okazało się, że Najjaśniejszy wsiadł w Flixbusa i zrezygnowany, czytaj skacowany, pojechał do Wrocławia. Jak sam powiedział, miał dziwne przeczucia i doszedł do wniosku, że tym razem nie powinien jechać. No cóż. Z przeczuciami nie należy walczyć. Liczyłem, że jak się wyśpi, to na jego lica wróci różowiutki kolor i chęć zdobywania kolejnych akwenów Europy. Niestety zimna, wilgotna i bujająca koja przegrała z ciepłą pierzyną i wdziękami małżonki Najjaśniejszego.
My zapakowaliśmy się do naszego Flixbusa i pojechaliśmy do La Coruny. O siedemnastej weszliśmy na pokład. Caipirinha stała tak jak ją zostawiliśmy i wdzięcznie kręciła swoją rufą. Wszystko działało a w lodówce chłodziło się piwo, które na nas czekało.
Przeprowadziłem szybki rekonesans naszego warzywniaka i razem z Mayą zrobiliśmy spis potrzebnych do zakupienia wiktuałów. I tu nastąpił ZONK, na który nie byłem przygotowany. Okazało się, że połowa załogi była wegetarianami. Tego jeszcze nie przerabialiśmy, ale wszystkiego trzeba spróbować. Wartość pulpetów rosła, gdyż było wiadomo, że tym razem znowu ich nie zjemy.
Razem z Mayą i Anią pojechaliśmy na zakupy do Carefurra. Najpierw wypiliśmy kawę, trochę lepiej poznając się z Anią, a potem razem z trzema koszami ruszyliśmy na podbój hiszpańskiego hipermarketu. Trwało to ponad dwie godziny, ale kupiliśmy wszystko. W tym samym czasie Biały z chłopakami zajęli się drobnymi pracami bosmańsko-technicznymi.
Wszyscy byliśmy wypluci. W końcu cała upojna noc za nami, długi dzień pełen wrażeń. Mimo tego należała nam się dobra kolacja.
Był piątkowy wieczór i ulice La Coruny zaroiły się od ludzi. Połaziliśmy po uliczkach, na których pełno było restauracyjek, ale wszystkie były full. W końcu Łukasz, dzięki jakiejś aplikacji wytypował nam super knajpkę. Dojście do niej zajęło nam kolejne dziesięć minut. Knajpka rzeczywiście musiała być super, bo była pełna, a w kolejce na zewnątrz czekało kolejne dwadzieścia osób. Pijąc piwo postanowiliśmy poczekać siedząc na parkowym murku. Miało to niby potrwać dwadzieścia minut. Po jakimś zacząłem się rozglądać za innymi opcjami. Z boku przycupnęła druga knajpka i tam kelner obiecał nam stolik. W rankingu wyglądała na droższą, ale chyba wszyscy mieli już dosyć czekania. Ja na pewno.
Pojedliśmy. Były steki, paella, owoce morza, lokalne piwo i bardzo dobry chleb. Wieczór zakończyliśmy niejedną szklaneczką rumu na Caipirinhi.
O ósmej rano wyskoczyłem z koji, wyspany i rześki jak młody Bóg. Poranna kawa i prysznic. Razem z Białym planowaliśmy o dziewiątej pójść do mariny by się odmeldować. Wydawało nam się, że biuro otwarte jest od dziewiątej. Po pół godzinie czekania usłyszeliśmy, że w soboty biuro czynne jest od dziesiątej. Pozostało nam nadal czekać. W tym czasie przeczytaliśmy kronikę mariny, w której odnaleźliśmy mnóstwo zapisów polskich załóg. Ale jeden przykuł szczególnie moją uwagę. Wpis Kapitana Andrzeja Drapelli, który dwudziestego trzeciego grudnia 2011 roku gościł w marinie na żaglowcu Kapitan Borchard. Zapis o tyle ciekawy, że w sierpniu 2011 roku żaglowiec został kupiony, w październiku ochrzczony, a w grudniu odwiedził La Corunę. Ale ten wpis miał jeszcze jedną wartość, szczególnie dla mnie. Osoba ś.p. kapitana Andrzeja Drapelli, który był współtwórcą opolskiego żeglarstwa. To on w 1945 roku skupił pierwszych opolskich żeglarzy-harcerzy, a w 1946 roku założył Opolską Drużynę Żeglarską, działającą w Opolu na ul. Św. Jacka. Miałem to szczęście, że mogłem jeszcze porozmawiać z kpt. Andrzejem Drapellą, przygotowując moją książkę o historii opolskiego żeglarstwa. Dlatego ten wpis, w dalekiej La Corunie, jest cenną pamiątką. Na domiar tego, wychodząc z mariny, zobaczyłem charakterystyczne trzy maszty, wystające ponad wszystkie jachty. To niemożliwe, zawołałem do Białego. A jednak. Na końcu mariny stał STS Kapitan Borchardt, żaglowiec, na którym organizowaliśmy rejsy Pieśni spod żagli, a ja pływałem na nim jako oficer i starszy oficer pod dowództwem kpt. Krzysztofa Mazurkiewicza. Dziwny zbieg okoliczności, przynajmniej dla mnie.
Wracając na jacht zrobiłem sobie zdjęcia przy innym polskim jachcie, który spotkaliśmy w marinie. Już z daleka widać było charakterystyczny czerwony kadłub Sailing Poland, jachtu typu V065, który reprezentuje Polskę w The Ocean Race Europe i który w czerwcu zdobył brązowy medal w ragatach w Cascais. Nie powiem, robi to wrażenie.
O dwunastej piętnaście oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w kolejny etap. Wychodząc z mariny pozdrowiliśmy polskich żeglarzy, którzy stali na decku Kapitana Borchardta.
Chwilę później postawiliśmy żagle i odpłynęliśmy pchani wschodnim wiatrem. Niestety prognozy nam nie sprzyjały. Miał cały czas wiać północno wschodni, wschodni wiatr, co było dla nas zaskoczeniem. Mimo wszystko, to bardzo rzadki wiatr na Biskajach. Na domiar tego miał wiać przez cały tydzień. No cóż zapowiadało się ciekawie. Jachtingu nie będzie. Będzie wirówka.
Pierwsze godziny, to była fantastyczna żegluga pod żaglami. Było bardzo miło, ciepło. Pierwszy obiad na wodzie przygotował Łukasz. Były ziemniaczki i smażone warzywa. Pod wieczór zakładaliśmy już sztormiaki, gdyż zaczęło nas zalewać. W nocy wiatr dochodził do trzydziestu węzłów. Tłukło nami niemiłosiernie, ale powoli zdobywaliśmy mile w kierunku na Brest.
Dosyć szybko Neptun zażądał ofiary. Połowę załogi nam zmogło, ale wszyscy karnie wychodzili na wachty. W dodatku szybko całą Caipirinhę ogarnęła przenikliwa wilgoć. Wszystko było mokre. Materace, sztormiaki, ciuchy. Można było zapomnieć o normalnych posiłkach, gdyż przy takim rozkołysie nie było łatwym przygotowanie czegoś do jedzenia. Drugi obiad przygotował Biały. W różnych wariantach jedliśmy ten obiad przez kolejne dwa dni, gdyż większość załogi po prostu nie jadła.
Wiatr nie odpuszczał. Cały czas pomiędzy dwadzieścia a trzydzieści węzłów w mordę. Niedziela minęła szybko. Wachta, spanie, wachta, spanie… Niestety Ania z Łukaszem, którzy spali na dziobie nie mieli łatwego zadania. Łukasza nie imała się choroba morska i dzielnie si ę sprawował, mimo że rzucało nim jak workiem z kartoflami. Ania przeniosła się do mesy, gdyż tylko tam udawało się jej trochę pospać. Była bardzo dzielna.
W nocy znowu przywaliło do trzydziestu pięciu węzłów. Czyli wiało nam pomiędzy sześć a osiem w skali Beufeorta. Razem z Mayą tłukliśmy się na naszej wachcie. Biskaje nam nie odpuszczały. Co chwilę przychodziły duże fale, po których zjeżdżaliśmy w doliny by za chwilę wspiąć się na ich grzbiety. Noc była ciemna. Trudno było manewrować jachtem na tych dużych falach, których po prostu nie było widać. Mieliśmy wszystko wyłączone by lepiej widzieć drogę przed nami. Kurs obieraliśmy na gwiazdy. Pod koniec wachty wiatr trochę siadł, a fale się wypłaszczyły. Na szczęście nie było bardzo zimno. Natomiast co chwilę przyjmowaliśmy dziada, który nas nie szczędził. Do koi schodziliśmy mokrzy.
W takie nocne wachty kiedy tłucze, wieje, zalewa Cię słona woda, myślę o moim ciepłym łóżeczku w domu i Ewie, która smacznie sobie w nim śpi. Zawsze kołacze mi się piosenka Janusza Sikorskiego, którą po cichu nucę:
Na morzu zamieć, na morzu mgła, Fale jak domy. Na morzu całym tylko ja. Myślę o Tobie. Podzielą nas tysiące wacht i przestwór wody. Nie mogę zajrzeć w Twój ciepły świat, Sól w oczach boli.
Podobno każdy ma swoją długość fali, na której jego organizm mu doskwiera. Czyli mówiąc krótko rzyga i choruje. Do tej pory nigdy nie miałem problemów z chorobą morską, a tu na Biskajach w drugiej dobie rejsu mnie chwyciło. Z początku myślałem, że coś mi zaszkodziło, ale jednak franca mnie dopadła i trzymała. Zawsze dawałem dobre rady innym, teraz trzeba było samemu się ogarnąć, bo co zjadłem to wyrzygałem.
Na szczęście mój organizm nie odrzucał chińskich zupek, które zawsze lubiłem, szczególnie na nocnych wachtach. Kolejnym plusem był fakt, że Maya z każdą godziną czuła się lepiej a ja gorzej. Mogła ogarnąć kambuz i przygotować jakiś posiłek.
W poniedziałek rano, kiedy chłopaki wymieniali urwaną refszkentlę, z lewej burty wyłonił się wieloryb, który był mniej więcej tej samej długości co nasz jacht, czyli około trzynaście metrów. Przynajmniej Krzychu tak twierdził i klął się, że to najprawdziwsza prawda. Wieloryb prychnął wodą przepłynął pod jachtem i odpłynął w dal. Było to drugie spotkanie z tym cudownym zwierzakiem i niestety znowu nie udało się sfotografować jego majestatu.
Nasz plan dotarcia do Brestu w poniedziałek na wieczór legł w gruzach. Niestety ten wschodni wiatr nie ułatwiał nam zadania. Do tego dochodziły pływy i nierzadko płynęliśmy jeden max półtora węzła.
We wtorek po południu zobaczyliśmy brzeg Bretanii, tym samym po trzech i pół doby przepłynęliśmy Biskaje, które nie bez kozery nazywane są najtrudniejszym akwenem Europy. Mimo tego, że cały czas mieliśmy wschodni wiatr, nas trochę wyhuśtało, to jednak potraf być tam dopiero wesoło, kiedy Zatokę Biskajską atakują zachodnie sztormy. Cena, którą zapłaciliśmy za przejście Biskajów nie była wygórowana.
O dwudziestej drugiej weszliśmy do awan portu Brestu, w którym witały nas dumnie wyprężone dźwigi portowe. Marina położona była głębiej i trzeba było do niej mocno skręcić. Po wejściu okazało się, że nie było za bardzo miejsca. Szykowaliśmy się do zacumowania przy stacji benzynowej, gdyż tam widzieliśmy wolne miejsce. Kiedy Biały zaczynał odkręcać do tej stacji, to udało się wypatrzyć jedno ciasne wolne miejsce long side przy kei dla gości. Powolutku podeszliśmy do kei. Rzuciłem cumę, którą złapała młoda Francuzka i po ciemku udało się bez problemów zacumować. Przed nami i za nami było max półtora metra.
Mieliśmy za sobą trzy i pół ciężkiej doby, trzysta osiemdziesiąt mil i przede wszystkim udało nam się bez problemów przejść Biskaje. Nie był to łatwy przelot.
Zasłużyliśmy na dobrą szklaneczkę rumu. Potem wszyscy spaliśmy jak małe dzieci. Należało nam się.