Miesiąc szybko minął i nastał czas by spakować mały plecaczek, kupić bilet do Malagi i polecieć na kolejny etap. O dziewiątej rano, trzydziestego lipca, spotkałem na lotnisku we Wrocławiu Najjaśniejszego, Białego i Michała. Odprawę przeszliśmy bez ceregieli, wszak tym razem nie było z nami klopsów i pulpetów, które czekały na nas na Caipirinhi. Pozostałą część załogi stanowić mieli Daniel i Kamila, znajomi Białego, którzy do Malagi lecieli z Warszawy. Tym razem mieliśmy płynąć w szóstkę bez coka.
Samolot był nabity po brzegi i ze smutkiem pomyślałem, że będę musiał się gnieść na wąskim siedzeniu, gdyż nie udało mi się wcześniej dokupić miejsca na dłuższe kopytka. Takich miejsc po prostu już nie było.
Po wejściu do samolotu od razu zobaczyłem pewną osobliwą grupę, łysych gości, którzy siłą zostali odklejeni od lotniskowego wyszynku. Dało się wyczuć specyficzną woń alkoholu. Zaczęło się od dyskusji z personelem pokładowym, który zwrócił szanownym panom uwagę, żeby nie pili. Nie poskutkowało. Do akcji wkroczyła szefowa pokładu, pani Karolina, Polka o sarnich oczach, długich blond włosach i naszej polskiej prześlicznej urodzie. Patrząc w te oczy, każdy powinien być potulny, grzeczny i przede wszystkim szarmancki. Każdy, oprócz łysych osiłków, którzy w grupie byli w stanie podeptać każdy kwiat i najwyraźniej chcieli zostać bohaterami dnia. Prośby nie poskutkowały i chwilę później do samolotu wkroczyli panowie w czarnych uniformach z maskami na twarzy, uzbrojeni po zęby. Na rękawach mieli napis Policja i byli znacznie więksi od przodownika stada, który szczekał najgłośniej. Tuż za nimi weszli kolejni, na zielono ubrani panowie ze straży granicznej. Pozbierali bilety od łysych osiłków i grzecznie poprosili ich o wyjście z samolotu instruując ich, by darowali sobie jakiekolwiek dyskusje. Grupa zabrała swoje rzeczy i bez słowa opuściła samolot, ku zadowoleniu reszty pasażerów, którzy bijąc brawo podkreślili uznanie dla sarno-okiej szefowej pokładu za jej reakcje. Chwilę później załoga identyfikowała torby osiłkowej grupy, które również opuściły samolot linii Ryanair. Z prawie półgodzinnym opóźnieniem opuściliśmy Wrocław, ale za to w spokoju. Pasażer siedzący tuż za mną, opowiadał jak widział całą grupę w lotniskowym barze, która w ilościach hurtowych spożywała grube trunki.
Zamawiając kawę i panini nie mogłem sobie odmówić pogawędki z Panią Karoliną, by zapytać ją o konsekwencje takich akcji i czy często im się zdarzają takie sytuacje. Na pewno grupa otrzyma wilczy bilet w liniach Ryanair, który może również wystąpić o odszkodowanie za opóźnienie, pomijając fakt całej procedury, którą uruchomiła policja odpowiedziała mi Pani Karolina, po której widać było napięcie, które z każdym słowem malało. Pogratulowałem jej jeszcze raz stanowczości a ona spytała mnie: Tak Pan myśli?
Tak, inaczej moglibyśmy mieć międzylądowanie i jeszcze więcej problemów - odpowiedziałem.
Widać było, że nie czuła się z tym komfortowo, w końcu jej decyzja pozbawiła urlopu w gorącej Hiszpanii dziewięciu Polaków. Jeszcze raz potwierdziłem jej, że zachowała się świetnie i jesteśmy jej bardzo wdzięczni. Uśmiechnęła się i umówiliśmy się, że za piętnaście minut otrzymam gorącą kawę i panini.
Ja, korzystając z tego że zwolniło się dziewięć miejsc, zająłem cały rząd wolnych foteli, dziękując osiłkom za ich „inteligencje inaczej” i polskie rumakowanie, które zawsze kończy się tak samo. Dzięki nim moje kopytka miały dużo miejsca i nie musiałem się kleić do pasażera obok.
W trakcie lotu na chwilę przysiadł Biały, z którym ustaliliśmy, że tym razem dowodzę ja i razem będziemy w wachcie, Najjaśniejszy z Michałem a Daniel z Kamilą. Codziennie inna wachta będzie mieć kambuz. Szkoda mi było, że tym razem nie mogłem zabrać Ali ze sobą. Kambuz pod jej dowództwem rozkwitał jak lipcowe lilie w moim ogrodzie.
Malaga przywitała nas silnym ciepłym wiatrem i zapachem rozgrzanego lotniska. Z racji tego, że do Gibraltaru jest ponad sto pięćdziesiąt kilometrów i jazda taxi nie należy do najtańszych, to wypadało nam poczekać na Kamilę i Daniela, którzy mieli po nas przylecieć dwie godzin później, by nie musieli ponosić drakońskiej opłaty za taksówkę.
Chcieliśmy nawet zrobić zakupy w Maladze, ale stanęło na tym, że poczekamy na nich w lotniskowym barze serwującym całkiem znośne bułki z serem i Chorizo. Jak się okazało samolot Daniela i Kamili też miał spóźnienie. Sytuacja zaczęła się lekko komplikować, bo czasu na zakupy zostawało coraz mniej.
O dziewiętnastej czterdzieści pięć weszliśmy na naszą Caipirinhę. Ładowanie działało, pompy działały bo wody nie było. Wszystko było Ok, aż trochę trudno było nam uwierzyć. Znając ją, miała coś w zanadrzu i czekała żeby uderzyć.
Całą załogę podzieliśmy na dwie bojowe grupy. Pierwsza z Najjaśniejszym, Białym i Michałem miała założyć kolumnę sterową. Druga z Kamilą, Danielem i mną miała zrobić inwentaryzacje żywności i dokonać zakupów. Trzy kilometry od nas stał duży hipermarket. Rzuciliśmy się w jego kierunku licząc, że złapiemy jakąś taksówkę. Paręset metrów dalej stał hotel i Daniel poprosił w recepcji by zamówiono dla nas taksi. Za pięć euro byliśmy na miejscu w kilka minut.
My z Danielem napoje i wodę, Kamila warzywa. Potem wspólnie resztę. Spędziliśmy tam ponad półtora godziny i tuż przed kasami obsługa sklepu poprosiła nas o wypakowanie piwa i rumu. Okazało się, że alkohol sprzedają, ale tylko do dwudziestej pierwszej. Ale szczytem tego przepisu było nie sprzedanie nam piwa bezalkoholowego, które też nie przechodziło w kasie jako piwo. Zostawiliśmy nasze dobra, zapłaciliśmy za resztę i wyszliśmy jako ostatni. Plac był pusty, prawie nikogo. Zadzwoniliśmy po taksówkę, a tam automatyczna sekretarka. Dzięki Bogu drzwi się otworzyły i ze sklepu wyszedł młody chłopak, pracownik tejże instytucji bezalkoholowej. Pomógł nam zamówić taxi bo z tymi trzema pełnymi koszami byłoby nam trochę trudno dotrzeć na jacht. Pozostawał problem jak wrócić na jacht bez butelki rumu, którą mieliśmy uczcić nasze spotkanie. Kamila słusznie stwierdziła, że nas nie wpuszczą i nie mamy po co tam wracać. Strach padł na nasze blade lica, ale nadzieja umiera ostatnia. Kiedy przyjechał taksówkarz powiedziałem mu, że mamy grande problem. Gdzie możemy kupić alkohol? Spytałem po angielsku. Nic. Nie zrozumiał ani słowa. Daniel szybko w tłumaczu napisał to samo zdanie, które po hiszpańsku brzmiało: Donde podemos comprar alcohol? taksówkarz bez problemu je odczytał. Popatrzył na mnie, zaśmiał się i powiedział: No grande problema. Co i nawet ja zrozumiałem. Chwilę potem, stanęliśmy przed małym sklepem w dzielnicy, do której bałbym się sam pójść nocą. Co najmniej czterech osiłków, czarnej karnacji popatrzyło na mnie nieufnie, ale mnie przepuścili do ich lokalnego sklepu. W sklepie były alkohole, dziwne, tanie i mi nieznane. Na szczęście z tyłu stały dwie zakurzone butelki dobrego rumu Barcelo. Wyglądały jak dwie perły wśród stada świń. Byliśmy uratowani. Kiedy wróciłem do taksówki i oznajmiłem Victory, Kamila odetchnęła z ulgą. Mogliśmy wracać na jacht.
Było prawie przed jedenastą wieczorem, kiedy obładowani jak wielbłądy wróciliśmy z naszym dobrodziejstwem. Na jachcie dobiegały końca prace nad zamontowaniem kolumny sterowej. Poszło gładko, choć ja się obawiałem, że może być problem z jej zamontowaniem.
Barcelo pod górą gibraltarską smakował wyśmienicie. Tym razem góra nie była spowita białą chmurą, co oznaczało zachodnie i niekorzystne dla nas wiatry.
Wyjście zaplanowaliśmy na trzynastą, choć wiedzieliśmy, że to nie najlepsza pora ze względu na prądy. Do tego środkiem cieśniny miał przechodzić ponad trzydziestowęzłowy duj, ale miał być później. Nie chciało nam się czekać do wieczora, kiedy pływ będzie dla nas bardziej korzystny. Po za tym musiałem wrócić do sklepu, po zostawione tam wiktuały, chociażby piwo zero procentowe dla Białego, który bez niego stał by się marudny, a po co nam to było.
O trzynastej zatankowaliśmy pełny zbiornik paliwa i dziesięć minut później, pożegnaliśmy Marinę Alcaidesa, która dała schronienie naszej Lady przez ostatnie pięć tygodni.
Tuż po wyjściu z mariny postawiliśmy żagle. Wiatr zaczął tężeć i kiedy dotarliśmy do końca zatoki rozwiała się regularna ósemka. Ciepłe fale zalewały nas w kokpicie, słońce grzało i było przyjemniej, choć płynęliśmy pod wiatr. Po godzinie zaczęło być już chłodniej, a my co chwilę dostawaliśmy solidnego dziada, który nas zalewał od stóp do głów. Duj przyszedł wcześniej niż był prognozowany. Trzydzieści pięć węzłów zachodniego wiatru plus przypływ sprawiły, że zaczęło nas cofać pod Ceutę i zaczęła się regularna walka. Dopiero pod brzegami Maroka zaczęło lekko cichnąć i mogliśmy powoli, mozolnie z powrotem kierować się na północny zachód, choć rozfalowanie było duże i trzepało nami jak w wirówce.
Nasz ślad na ploterze pokazywał koło. Kiedy osiągnęliśmy Punta del Carnero, mogliśmy bliziutko brzegu odkręcać na zachód i raz z prądem, raz pod prąd powoli opuszczać Cieśninę Gibraltarską, która coś nie bardzo nas chciała puścić. Znane są przypadki, kiedy zachodni wiatr połączony z silnym przypływem wypychał jachty, mające słabe silniki, z powrotem na Morze Śródziemne.
Nam się udało, choć ceną było rozchorowanie się połowy załogi. Neptun zażądał opłaty za przejście cieśniny, to ją musiał otrzymać. Taki to już los żeglarzy.
Cieśnina Gibraltarska to bardzo ciekawy akwen. Tu zaczynają się pływy, czyli dwa razy na dobę wlewają się do Morza Śródziemnego masy zimnej wody z Atlantyku. Do tego bardzo często silny zachodni wiatr i przede wszystkim wąska gardziel, około ośmiu mil pomiędzy górą gibraltarską a marokańskim pasmem gór El Horra. Jeśli do tego dojdzie jeszcze pełnia księżyca, to pływy są jeszcze silniejsze i cieśnina może wyglądać jak połączenie potoku górskiego z halnym.
Dlatego Rzymianie zbudowali na skale gibraltarskiej Słupy Herkulesa, które oznaczały koniec świata. Czasami Cieśnina tak wygląda, jakby to tu miał być koniec świata.
My powoli wzdłuż hiszpańskiego brzegu wyrywaliśmy każdą milę by raz szybciej z odpływem i raz wolniej z przypływem kierować się na zachód na Atlantyk. Pierwszy dzień był ciężki. Wszystko mokre i nawet za bardzo nie można było nic ugotować, bo nam się wachta kambuzowa rozchorowała. Na szczęście późnym wieczorem, na lica niektórych wróciły rumieńce, choć do pełnej witalności droga była daleka.
Pierwsza noc przeszła. Wszyscy stawili się na swoje wachty i nie było zakłóceń w prowadzeniu jachtu.
Pierwsze śniadanie na morzu przygotowywała nasza wachta czyli Biały i ja. Zaserwowaliśmy kiełbaski z wody i niektórzy odważyli się je zjeść. Z każdą godziną na pokładzie można było zobaczyć więcej Zombie, które pod wpływem wiatru i słońca przeistaczały się w ludzi. Przechodzący sztorm zostawił mocno rozfalowane morze, które nie pomagało dojść do zdrowia naszej załodze, więc daninę płaciliśmy jeszcze cały dzień. Na szczęście czym dalej na zachód, tym Neptun nam odpuszczał.
Kolejna noc minęła bardzo spokojnie. Piękna gwieździsta noc, pusto na morzu. Wszechświat zafundował nam noc spadających gwiazd, które spadały nam na głowę w ilościach hurtowych. Jak zwykle pomyślałem o tych, którzy od nas odeszli. Wspomniałem Staszka Horeckiego, którego nie miałem okazji poznać osobiście. Poznałem jego żeglarską historię. To on w 1976 roku prowadził Biesa do Polski tą samą trasą, którą teraz płynęła Caipirinha. Siedzieliśmy z Białym w kokpicie i raczyliśmy się tym niebem, choć czasami każdemu z nas oko na chwilę się zamknęło. Jakoś nie było nastroju do gadania. Czasami tak bywa.
Dzień nastał piękny, ciepły i bezwietrzny. Morze się uspokoiło. Brakowało tylko wiatru, dzięki któremu moglibyśmy postawić żagle. Wyrzuciliśmy wszystkie mokre rzeczy na zewnątrz oraz zatankowaliśmy wodę z naszych beczek, by spokojnie nam starczyło do portugalskiego Sines, gdzie planowaliśmy się zatrzymać.
O godzinie jedenastej dziesięć, dzięki telefonowi satelitarnemu, udało mi się ponownie połączyć z Agnieszką Krajewską i Wiesiem Kolbuszem, dziennikarzami radiowymi by nadać kolejną relacje z naszego rejsu na antenie Radio Opole. Od lat współpracujemy z naszym lokalnym radiem i mamy tam wielu przyjaciół, dzięki którym możemy promować żeglarstwo w naszym województwie. Zawsze mogę na nich liczyć. Tak samo jest i teraz. Na bieżąco, na żywo z różnych miejsc opowiadam na antenie o tym gdzie jesteśmy, co robimy i gdzie płyniemy.
Cały dzień był piękny, słoneczny i bardzo jachtingowy. Co prawda wiatr nadal wiał nam w dziób, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Był na tyle słaby, że nie popsuł nam uroków fantastycznej słonecznej pogody, pysznego obiadu i tego, że zbliżaliśmy się do Przylądka Św. Wincenta, które było najdalej na południowy zachód wysuniętym przyczółkiem Europy.
O godzinie siedemnastej wpłynęliśmy do zatoki Enseada de Balixe, nad której końcu przysiadł szesnastowieczny fort. Tam postawiliśmy żagle by ładnie z wiatrem północno zachodnim wypłynąć z niej i na żaglach minąć Przylądek Świętego Wincenta. Wysokie klify i fantastyczne słońce, stworzyły dla nas teatr barw i kolorów. Do tego wiatr w żagle i Caipirinha ochoczo płynęła z prędkością siedmiu węzłów.
Mijaliśmy Przylądek Św. Wincenta, żartobliwie nazywanego przez żeglarzy Przylądkiem Ciepłych Gaci. To właśnie tu żeglarze mogli zdjąć ciepłe gacie, gdyż ten najbardziej wysunięty na południowy zachód przylądek oznaczał zmianę temperatur. O siedemnastej piętnaście mijaliśmy przylądek na naszym prawym trawersie. Teraz mogliśmy płynąć już na północ w kierunku na Lizbonę.
Wpłynęliśmy na bezkresny Atlantyk Północny, mam nadzieję że będzie dla nas łaskawy