Around Europe na s/y Caipirinha cz. 10

Wieści z Kubryku |
Morze Śródziemne, Malaga, Benalmadena, Gibraltar |
2021-07-15 |
874
Around europe cz 10.

Rychu, Ryychuuu, Ryyychuuuuu, wstawaj, no k…a wstawaj, idziemy rumplować.
Coo??? Jakie rumplować?. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą Grzesia, który sobie ze mnie robił jaja. Tak sobie pomyślałem. Ubrałem się, ale patrząc przez bulaj, coś mi nie pasowało. Wachtę mieliśmy zacząć o ósmej a jest chyba wcześniej? Wróciłem z dalekiej podróży, a właściwie Grześ wyrwał mnie z błogiego i ciężkiego snu. Niestety rzadko mi się zdarza spać jak zabity, gdyż obojętnie gdzie, czy w domu czy na jachcie, hotelu, śpię bardzo lekko tzw. snem komandosa. Każdy dźwięk mnie od razu budzi. Mając koje przy silniku, jest to dla mnie gehenna, dlatego zawsze śpię w słuchawkach ochronnych. Inaczej nie zmrużyłbym oka. W domu słyszę koguty z całej okolicy i jest to jakaś klątwa, którą ktoś kiedyś rzucił na mnie. Lepiej nie będzie, za to znam wszystkie koguty i psy z mojej wsi.
Pozbierałem się w miarę szybko i wyszedłem na deck. Nie wierzyłem w to co widzę. Wachta Robertów jechała znowu na rumplu. Noż k….a, zakląłem szpetnie jak na starego pirata przystało, Co się znowu stało? Robert przekazał nam info, że na wachcie Białego i Szymona, koło sterowe znowu przestało z nami współpracować. Potem nawet mi się trochę od Białego oberwało. Okazało się, że postawili żagle i jak ster przestał działać, to ich wywiozło i próbowali tłukąc w ścianę mojej kajuty mnie obudzić. Jak się okazało bezskutecznie. Na szczęście Grześ wstał i pomógł. Ustaliliśmy przy śniadaniu, że Białemu i mnie będziemy przywiązywać linkę do palca u nogi. Prawy szot palucha będzie dedykowany mojej zgrabnej nodze, lewy szot palucha będzie dedykowany owłosionej i brzydkiej nodze Białego. Wprowadzając tą zasadę, stanowczo poprawimy skuteczność alarmów nocnych.
Na szczęście pogoda była śliczna i nam służyła. Choć wiatr mieliśmy zachodni, to na tyle słaby, że nie odczuwaliśmy bardzo dyskomfortu sterowania rumplem.
Zaraz po śniadaniu przeprowadziliśmy operacje na żywym organizmie. Chłopaki znowu rozebrali górną część kolumny sterowej, by zobaczyć co tym razem się stało. Okazało się, że zapadł się cały wał z poziomą zębatką. Co się stało? Nie byliśmy w stanie stwierdzić bez rozebrania całości. Wiadomo było jedno, że to jest poważniejsza awaria niż nam się wydawało.
Już w nocy Biały podjął słuszną i jedyną decyzje, że płyniemy nie na Gibraltar tylko wzdłuż hiszpańskiego brzegu, by znowu wejść do jakiegoś portu. Najbliżej była Malaga, do której spokojnie mogliśmy dopłynąć.
Potrzeba jest matką wynalazków i siedząc na decku zastanawiałem się jak ułatwić nam życie. Rumpel był krótki i przez to nie było przełożenia na ster, który mimo wszystko dawał nam się we znaki. Trzeba było użyć siły.
Pomyślałem o metalowej nodze do naszego stolika na decku, który na wachty nocne demontowaliśmy. Wyciągnąłem ją i nałożyłem na rumpel, który został w ten sposób wydłużony o jakieś 40 cm. Już było łatwiej. Potem do tej rury wsadziłem bosak i nasz rumpel miał prawie dwa metry długości. Okazało się, że można naszym jachtem sterować jednym palcem bez żadnego wysiłku. Różnica była taka, że sternik siedział w zejściówce lub w kokpicie, a nie na tylnej ławeczce.
W ten sposób przez kolejne sześć godzin płynęliśmy do Malagi. Pogoda była iście jachtingowa.
O siedemnastej godzinie wpłynęliśmy do miejskiego basenu w Maladze. Przed nami wpływał tam duży katamaran, ale miasto wyglądało na opustoszałe. Wszystkie keje puste jakby jakaś bomba zdmuchnęła jachty z całej Malagi. Podpłynęliśmy bliżej i zobaczyliśmy, że prowadzone są remonty na nabrzeżu i zostało tylko kilka metrów wolnej kei. Przy jednej kei stał katamaran, który właśnie kończył cumowanie. Nim obłożyliśmy się na drugi poler, pojawiła się policja, która stanowczo kazała nam znikać. Wszelkie próby, że mamy awarię itd., itp. nie poskutkowały. Zapytałem, gdzie w Maladze mamy stanąć? Pokazał nam palcem prywatną marinę. Popłynęliśmy tam. Od zachodniej strony za wysokim falochronem, ukryta była mała marina Real Club Mediterraneo de Malaga. Wąskie wejście, za którym rozpościerał się długi wolny pirs. Tam stanęliśmy i od razu na kanale dziewiątym wywołaliśmy marinę, meldując się i informując o naszej awarii.
Marina twierdziła, że pirs nie należy do nich i muszą spytać kapitanat, ale generalnie stać tam nie wolno. Sami wolnych miejsc nie mieli. Ze względu na Covid, poproszono nas byśmy nie schodzili z jachtu. Chwilę później podjechał do nas ten sam policjant, który nas przegonił z kei miejskiej i znowu kategorycznie kazał nam spadać.
Nie ukrywam, że tym razem się wkurzyłem i wdałem się w nim w dyskusje bo ewidentnie kłamał, twierdząc, że keja należy do mariny, która sobie nas nie życzy. Marina twierdziła, że keja należy do miasta i ona nie może dysponować tym miejscem. Policjant by bezczelny i nie dawał w ogóle dojść do słowa, wykonując ruchy jakby chciał mnie aresztować albo, co najmniej wypisać mandat. Sytuacja zrobiła się nerwowa. W końcu mocno podniesionym głosem zapytałem go, jak on w ogóle traktują gości? Płyniemy z daleka, mamy awarię poważną, pokazuje mu koło sterowe i z niedowierzaniem stwierdzam fakt, że w całej Maladze nie ma ani jednego miejsca? Powiedziałem, że oczekuje od niego wskazania miejsca. Przypomniałem mu, że sam nas tu wysłał. Tym razem ja nie dałem się zagadać. Sytuacja był kuriozalna. Zadałem konkretne pytanie jeszcze raz. Gdzie możemy stanąć? W końcu nadpobudliwy policjant zaczął rozmawiać ludzkim głosem. Popatrzył na koło sterowe, które leżało na burcie i powiedział już całkiem spokojnie. Że obecnie nigdzie w Maladze nie staniemy. Najbliższa marina to Benalmadena, która leży osiem mil na południowy zachód. Dodał, że to duża marina i tam na pewno znajdziemy miejsce.
Nie pozostało nam nic jak zwinąć cumy i odpłynąć. Byłem wkurzony i miałem ochotę napisać zażalenie do urzędu miasta w Maladze, gdyż sytuacja była absurdalna i zachowanie policjanta, co najmniej niegrzeczne by nie nazwać je po imieniu, chamskim. Na szczęście droga do Benalmadeny szybko minęła. Andaluzyjski górzysty brzeg, fantastyczna pogoda i zimne piwo, na które po wachcie mogłem sobie pozwolić, ukoiły moje skołatane nerwy.
O godzinie dwudziestej rozpoczęliśmy manewr podejścia long side do wschodniej kei, która była prawie całkowicie pusta. Po dobiciu wylazłem na keję i znalazłem miejsce położone troszkę bliżej centrum, na które przestawiliśmy jacht, stając rufą na muringach.
Staliśmy w dziwnym towarzystwie. Po lewej stronie zobaczyłem dwa jachty z rzuconymi podartymi żaglami. Wyglądały tak jakby zostały z holowane z morza po jakimś sztormie, delikatnie tańczyły na zbutwiałych cumach. Opuszczone, niszczały, co od razu rzucało się w oczy. Był to przykry widok. Po prawej stronie widać była kilka jachtów w tym jeden bez masztu, ale przede wszystkim, zatopiony do połowy duży rzeczny statek pasażerski, z kołami napędowymi i kominami. Była to jednostka żywcem przeniesiona z amerykańskiego westernu Maverick, w którym akcja rozgrywała się na rzece Missisipi. Brakowało tylko Mela Gibsona. Co on robił w tak nowoczesnej marinie jaką jest Benalmadena? Nie mam pojęcia, ale obecność jego była zaskakująca i fakt, że leżał zatopiony w centrum mariny.
Cała załoga zapragnęła wyjść i jeszcze coś zjeść. Mimo, że było już koło dziesiątej wieczorem, to razem wybraliśmy się szukać lokalnych frykasów. Na samym końcu długiego pirsu, przy którym staliśmy, przycupnęła malutka knajpka, lekko schowana, która niczym się nie wyróżniała. Parę prostych stolików, które były zajęte. Bardziej wyglądało to na bar niż restauracje. Ale uwagę przykuwały potrawy, które wyglądały wyśmienicie i nazwa Los Delfines. Pod ścianą stały dwa puste stoliki, bez nakrycia. Zajęliśmy je, a chwilę później pojawiła się sympatyczna hiszpanka, która przyjmowała od nas zamówienia. Jak się okazało był to jej pierwszy dzień w pracy. Najpierw wjechały piwa i wina. Potem langusty, kalmary i inne morskie frykasy. Wszystkim nam szczęki opadły bo jedzenie było naprawdę wyśmienite. Na koniec dostaliśmy po kieliszku lokalnego alkoholu. Kiedy zobaczyliśmy rachunek, który za siedem osób opiewał na kwotę 157 euro, to stwierdziliśmy, że jeszcze porządzimy. Jak to Szymon powiedział: Rąsia w górę, pan się bawi. Zamówiliśmy lokalne desery i kawę. Los Delfinos zrobił na nas ogromne wrażenie i jeśli kiedykolwiek będziecie w Benalmadenie, to koniecznie tam zjedźcie, naprawdę warto.
Było już mocno po dwudziestej czwartej kiedy wracaliśmy na jacht. Patrzyliśmy na bawiące się miasto po drugiej stronie mariny. Kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wyjątkowa jest to marina i co nasz czeka po drugiej stronie. Ale te atrakcje zostawiliśmy sobie na drugi dzień.
Rano musieliśmy podjąć decyzje, co dalej. Stając w Maladze liczyliśmy na jakieś wsparcie techniczne, a ta marina nie wyglądała jakby miała warsztaty i mechaników.
Zaraz po śniadaniu, zabraliśmy się za rozebranie całej kolumny, która była mocno przyklejona i skręcona do dna kokpitu. Na różne sposoby próbowaliśmy ją wyrwać. Nie puszczała. Dopiero siła Szymona ujarzmiła dziką bestię, która została oderwana od starego teaku. Trochę to wszystko trwało, ale odkryliśmy, że kolumna była już kiedyś naprawiana i to w sposób, co najmniej dziwny. Ktoś przyspawał łożyska do wału. Jaki był tego cel? Nie mamy pojęcia bo było to nie zgodne z dokumentacją techniczną, która otrzymaliśmy od producenta. Długo by można opisywać zawiłości tego systemu, ale nie zrobię Wam tego.
Skontaktowałem się z Krisem, który wcześniej opowiadał mi o Tomku z Marbelii. W razie czego mieliśmy do niego dzwonić. Tomek Kostrzębski, który na co dzień mieszka w Marbelii, prowadził tak jak Kris swój biznes żeglarski, ale w okolicach Estepony czy właśnie Marbelii. Zadzwoniłem do Tomka. Opowiedziałem o naszym problemie. Obiecał, że nam pomoże, ale musimy dopłynąć do małego porciku Puerto de la Duquesa, położonym za Esteponą. Tam Tomek ma swój warsztat, ludzi i zaprzyjaźnioną marinę. Chwilę później marina była dla nas zarezerwowana. Wyliczyliśmy, że potrzebujemy około dwunastu godzin by tam dopłynąć i jak wypłyniemy o osiemnastej, to na rano będziemy u Tomka. Dzień był piękny i postanowiliśmy zdobyć Benalmadenę.
Puerto Marina -Benalmadena. Historia tego niezwykłego miasta-portu zaczęła się w latach sześćdziesiątych, kiedy ówczesny burmistrz chciał stworzyć prawdziwą atrakcje turystyczną. To co wyróżnia tą marinę, to nieprzeciętna architektura. Okrągłe domy na wodzie, a pod balkonami przycumowane jachty i łodzie rezydentów lub właścicieli. Mnóstwo kanałów i mostów. Budowle są mieszanką stylów arabskich, indyjskich i hiszpańskich. Na każdym kroku knajpki, sklepy i atrakcje wodne. Miasto dwukrotnie uzyskało tytuł najpiękniejszego portu na świecie. Nie ma tu starych uliczek, kościółków czy murów bo wszystko zostało zbudowane od zera. Ale połączenie tych budowli z wodą, naprawdę daje niesamowity efekt. Aż boje się pomyśleć, co tam się dzieje w trakcie normalnego sezonu. My mieliśmy szczęście, że byliśmy w okresie Covidu. Osobiście wolę stare porty, ale Benalmadenę trzeba zobaczyć i zgubić się w jej zaułkach. Nie mogliśmy się oprzeć, by jeszcze raz nie odwiedzić Los Delfinos. Tam zjedliśmy, ponownie obfity obiad. Wracając zakupiliśmy pamiątki i wróciliśmy na jacht szykując się do wyjścia.
O osiemnastej pożegnaliśmy wyjątkową Benalmadenę i na nodze od stołu popłynęliśmy dalej na południowy zachód. Wiatru nie było w ogóle. Choć cieśniną gibraltarską szedł duj, to przy samym brzegu była flauta.
Już na poprzednim etapie, obiecałem Ali, że staniemy kiedyś na morzu by mogła się wykąpać. Było bardzo gorąco i to był dobry moment. Stanęliśmy w dryfie i jak nigdy nic wskoczyłem do wody jako pierwszy. W żyyyyyyyyyciu nie spodziewałem się tak lodowatej wody. Jakbym kąpał się w górskim potoku. Mimo lodowatej wody, śmiałków było więcej: Ala, Robert i Szymon.
Po wodnych harcach obraliśmy kurs na Puerto de la Duquesa. Wieczór był cudowny, połączony z przepięknym zachodem słońca, które chowało się za wysokimi szczytami gór Sierra de Mijas. Choć to był kolejny, nie wiem który już zachód słońca na morzu, to razem z Alą trzaskaliśmy zdjęcia na potęgę, tym bardziej, że do walki o tytuł aktora pierwszoplanowego, włączył się tłuściutki księżyc, który pięknie nam oświetlał lewy trawers.
Przed ósmą rano zacumowaliśmy przy kei dla gości w malutkim Puerto de la Duquesa. Tomek załatwił nam tam miejsce. Najjaśniejszy z Białym poszli do biura by załatwić formalności. Trochę im miny zrzedły bo za miesiąc postoju, po Tomkowych rabatach, koszt wynosił ponad tysiąc sześćset euro. Wyglądało na to, że chyba nie mamy wyboru. Chwilę później, przestawialiśmy jacht na jego nowe miejsce. Trochę było kręcenia, ale na szczęście stanęliśmy bez żadnych problemów. Godzinę później pojawił się Tomek ze swoim angielskim kolegą, mechanikiem - Robertem. Długo debatowaliśmy na temat zawiłości kolumny sterowej, całego tego mechanizmu i kosztów postoju. Szukaliśmy najlepszego rozwiązania. Po wszystkich za i przeciw wyszło nam wspólnie, że najlepiej będzie bestie zabrać do Polski. Tomek zmartwił się trochę, że cena za marinę jest dla nas za wysoka i zadzwonił w kilka miejsc. Miedzy innymi do mariny Alcaidesa na Gibraltarze i okazało się, że tam miesięczny postój wyjdzie nas dziewięćset euro.
Decyzja była jedna. Płyniemy na Gibraltar. Pożegnaliśmy się z naszym nowym przyjacielem, który potwierdził, że jak co, to mamy do niego jak w dym. Jak trzeba będzie, to pojedzie na Gibraltar by doglądnąć naszą Lady. Tomek to kolejny przykład dobrej polskiej duszy, którą spotkaliśmy podczas naszego rejsu. Dziękuję Tomku.
O jedenastej wypłynęliśmy z małego Puerto de la Duquesa i ku naszej radości Neptun podarował nam wschodni wiatr Levante. Czym bliżej Gibraltaru tym stawał się on coraz silniejszy. Caipirinha pięknie i ochoczo płynęła, a nam w oczach rosła gibraltarska skała, nad którą rozpościerała się charakterystyczna chmura, która powstaje gdy wieje, właśnie wschodni Levante. Przed skałą stało na kotwicy kilka bardzo dużych statków, stąd musieliśmy płynąć bardzo blisko brzegu.
W okolicach czternastej mijaliśmy Gibraltar na prawym trawersie. Wiatr się wzmagał, a morze się zakotłowało, jakby pod powierzchnią było tysiące piranii. Do słowa dochodził prąd, który chciał nam przypomnieć, że tu mieszka. Mieliśmy szczęście bo był dla nas łaskawy. Trafiliśmy na wschodni wiatr i na prąd w kierunku Atlantyku. Generalnie prądy w Cieśninie Gibraltarskiej są bardzo silne i czasami, taki jacht ja nasz potrafią zepchnąć z powrotem na Morze Śródziemne. Nam poszło gładko, ale chyba nam się należało.
Skała Gibraltarska robi wrażenie i naprawdę warto koło niej przepłynąć. Ostatni raz przepływałem koło niej dokładnie dziesięć lat temu. Wtedy płynąłem z Atlantyku na Morze Śródziemne i cała była spowita we mgle. Wyglądała co najmniej jak Przylądek Horn. Przynajmniej mnie się tak wydawało.
O szesnastej dwadzieścia staliśmy w y-bomach w Marinie Alcaidesa. Za rufą mieliśmy fantastyczny widok na całą skałę. Wyglądała jak czynny wulkan, gdyż charakterystyczna chmura wisiała na jej czubku.
Mieliśmy nie wiele czasu na zwiedzanie Gibraltaru, bo tylko zostało nam późne popołudnie i wieczór. Większość naszej załogi nie była tu nigdy. Biały odnalazł numer telefonu do Hiszpana, który kiedyś obwiózł go z inną załogą po całym Gibraltarze. Zadzwonił. Pan się zgodził na wycieczkę, ale musieliśmy przejść przez granicę, wszak Gibraltar do brytyjska enklawa. Czasu było mało, a przed nami dwa kilometry marszu. Najpierw granica, którą przeszliśmy bez problemów a potem brytyjski Airport. Nie wiem czy lotnisko na Gibraltarze jest jedyne w swoim rodzaju, ale jest ono jednocześnie drogą, chodnikiem i pasem startowym. Kiedy startuje lub ląduje samolot wszystko jest zamykane i nie ma łażenia po pasie. Jak już samolot odleci albo wyląduje, wszystko jest otwierane i cały pas startowy robi za drogę pomiędzy Gibraltarem a La Lineą, momentalnie zaludniając się pieszymi i ruchem samochodowym.
W ognistym słońcu drałowaliśmy na stacje benzynową, na której byliśmy umówieni z naszym hiszpańskim kierowcą. Zdążyliśmy jeszcze kupić coś do picia i przyjechał biały, nowy Mercedesik.
Pan wyszedł, popatrzył na Białego i rozpoznał go, mówiąc, przecież ja Ciebie już wiozłem. Było to miłe spotkanie. Hiszpan w wielkim skrócie powiedział, co możemy jeszcze dzisiaj zobaczyć. Niestety jest już późno i maksymalnie nasza wycieczka potrwa dwie godziny. Zakomenderował nasz załadunek i wystartował. Włączył nam lektora po polsku i zaczęliśmy kręcić się po gibraltarskich uliczkach.
Dżabal Tarik czyli Góra Tarika, dziś Gibraltar była miejscem wiecznych sporów i konfliktów wojennych pomiędzy chrześcijanami a Maurami. W 1501 roku Gibraltar wszedł pod panowanie korony Hiszpanii, która w wyniku wojny z Anglikami i Holendrami straciła tą enklawę dwieście lat później i do dzisiaj Gibraltar jest miejscem sporu pomiędzy Hiszpanią a Wielką Brytanią. Szczególnie teraz kiedy Anglicy wypchali się na Unię Europejską.
Z okien busika oglądaliśmy stary port, w którym, w 1805 zacumował HMS Victory z ciałem Admirała Nelsona, poległego w wielkiej bitwie morskiej pod Trafalgarem. Potem południowy bastion, kąpieliska wykute w skale, gibraltarski sztuczny wodospad. Przejeżdżaliśmy w wykutych w skale tunelach by stanąć przy Słupie Herkulesa. W czasach starożytności uważano to miejsce za koniec świata. Z tego miejsca widać Afrykę. Niestety przy wschodnich wiatrach powstaje efekt mgły i ledwo widać górę Dżabal Musa. Szybka sesja fotograficzna i pniemy się po krętych, wąskich uliczkach na samą górę. Zatrzymujemy się prawie na samym szczycie, skąd widok zapiera dech. Od wschodu widać Morze Śródziemne, od zachodu wielką Zatokę Gibraltarską, obleganą przez setki statków stojących na kotwicy. Od południa widok na Afrykę. Podczas tego postoju spotykamy słynne małpy, które mieszkają na brytyjskiej skale. Trzeba być czujnym, bo to największe cwaniaki na południu Europy. Podszedłem do jednej małpy by zrobić jej zdjęcie, a ta hyc i wyciągnęła mi z kieszeni wystającą torebkę po cukierkach czekoladowych. Trwało to sekundę. Rozerwała całość i spokojnie wyjadła resztkę czekoladowych okruszków. Te małe bestie potrafią szybkim ruchem ukraść portfel, zwinąć zegarek czy bransoletkę. Jeśli tam traficie, bądźcie czujni. My mieliśmy ubaw po pachy i fantastyczną sesje z naszymi dalekimi krewnymi. Jedno moje zdęcie z małpą w tle poruszyło mocno internet, bo wszyscy uważali, że podobieństwo jest uderzające. Cholera wie, może pochodzę z Gibraltaru?
Z wielkiej góry zjechaliśmy na dół, po drodze odwiedzając wiszący most oraz punkt widokowy na lotnisko i hiszpańskie miasto La Linea. Ale chyba dla każdego Polaka ważne jest inne miejsce na Gibraltarze. Pomnik, który upamiętnia katastrofę lotniczą z czasów II Wojny Światowej. 4 lipca 1943 roku, tuż po starcie z lotniska na Gibraltarze, samolot na pokładzie którego był premier polskiego rządu na emigracji i Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Władysław Sikorski, runął do wody. Poza czeskim pilotem nikt nie przeżył. Niedaleko latarni Trinity stoi pomnik, który upamiętnia, tą do dziś, nie rozwikłaną zagadkę śmierci polskiego męża stanu czasów II Wojny Światowej.
Tam stanęliśmy na chwile a ja się zadumałem, zastanawiając się jaki byłby los Polski, gdyby Sikorski żył. Niewątpliwie jego charyzma i pozycja nie były na rękę Anglikom i Rosjanom. Może ktoś kiedyś wyjaśni tę zagadkę?
Nasz hiszpański przyjaciel wysadził nas w centrum Gibraltaru, a właściwie przy jedynym deptaku. Niestety wszystko było już zamknięte, choć magnesy udało się kupić w zwykłym sklepie spożywczym.
Gibraltar jest specyficzny. Widać angielski ład, choć auta jeżdżą po prawej stronie, spotkać można słynne czerwone budki telefoniczne skąpane w hiszpańskim słońcu. Dlatego uważany jest za jedno z najciekawszych miejsc turystycznych na południu półwyspu iberyjskiego.
Pożegnaliśmy naszego sympatycznego kierowcę zostawiając mu 175 euro za całą wycieczkę. Pozostał ostatni punkt programu, angielski Guinness i brytyjskie Fish and Chips. Głównym deptakiem dotarliśmy do Grand Casemates Square, gdzie mieszkają wszystkie knajpki. My znaleźliśmy schowaną przy południowej części placu tawernę, The Lord Nelson, w której się ulokowaliśmy i tradycyjnie zamówiliśmy jedzonko i wspomniane wcześniej angielskie piwo. Był to piątkowy wieczór i może dlatego trafiliśmy na koncert, który miał miejsce wewnątrz tawerny. Nam się podobało na zewnątrz, gdyż między stolikami ulokowane były wielkie dębowe beczki, które przypominały wydarzenie z 1805 roku. Ciało nieżyjącego Lorda Nelsona włożono do beczki z rumem by można było go przewieźć do Anglii. Było to zrobione w wielkie tajemnicy przed załogą. Mimo tego, w Anglii, okazało się, że rumu w beczce nie ma w ogóle. Wiadomo było, że załoga odkryła beczkę i wypiła jej zawartość, ale nie miała świadomości że w beczce schowano ciało Nelsona. Od tamtego czasu rum nazywany jest krwią Nelsona, a picie rumu upuszczaniem krwi Nelsona.
Nasza krew Nelsona czekała na nas na Caipirinhi, by wspólnie wypić toast za kolejne cudowne ocalenie. I choć nie osiągnęliśmy brzegów Portugalii, to dotarcie do Gibraltaru bez sprawnego steru, było i tak dużym osiągnięciem.
Siedząc na decku ze szklaneczką krwi Nelsona, nie mogłem oderwać oczu od wielkiej góry, nad którą kłębiła się biała chmura. Pomyślałem, ileż to historii zawarte jest w tym tak małym skrawku ziemi. Minęła pierwsza w nocy. Nie miałem ochoty na spanie, ale rozsądek podpowiadał za chwile masz samolot. Zostawialiśmy Caipirinhę na miesiąc licząc, że odpocznie sobie w cieniu wielkiej gibraltarskiej góry i da się w końcu wyrwać z uścisków Morza Śródziemnego bez kolejnych awarii.
Po cichu jej mówiłem, u nas w Polsce będzie Ci dobrze. Mam nadzieję, że mi uwierzyła.

Zobacz Także