Mijaliśmy Sibennik, który spał i aż trudno było uwierzyć jak bardzo Covid wyludnił mariny i knajpki.
W zupełnej ciszy o 22:50 dobiliśmy do przystani służb celnych i granicznych. Grzecznie zabrałem podbitą wcześniej w kapitanacie listę załogi i radośnie razem z Najjaśniejszym pobiegliśmy odprawić nasza załogę i jacht. Pierwszy na naszej drodze stanął pociąg. Zastanawiałem się jak na samym nabrzeżu może stać pociąg i jak mam dojść do budki, która stoi tuż za nim? Jakoś przeleźliźmy przez tego metalowego chorwackiego potwora i grzecznie przywitaliśmy się z Panami celnikami i pogranicznikami. Uprzejmy pan na dzień dobry oświadczył, że nasza lista podbita przez chorwacki Kapitanat jest nie ważna, gdyż widnieje na niej data 29.04. a ja chciałem się odprawić 30.04. Żadne tłumaczenia, że awaria, że dzień później… nie pomogły. Ma być data 30.04 i koniec. Najjaśniejszy został i uciął sobie pogaduchy z nowymi kolegami, mając na celu zmiękczanie ich nieustępliwości, a ja stary dziad, prawie biegiem, dwa kilometry do miasta po nowy glejt. Obudziłem Pana, który na szczęście nie posłał mnie do stu diabłów, ale grzecznie po raz drugi przybił jakże ważną pieczątkę. Zgrzany jak koń po westernie, dotarłem do budki na dwadzieścia minut przed północą. Pan celnik miał mnóstwo wątpliwości i obiekcji. Co prawda lista się zgadzała, ale nie mieliśmy winiety na 2021 rok i jak Kapitanat wypuścił nas bez winiety? jak marina wypuściła nas bez winiety? Nic mu się nie zgadzało. Na szczęście mieliśmy wsparcie w młodym pograniczniku, który tłumaczył swojemu koledze po fachu, że opuszczamy wody terytorialne i nie musimy tego mieć. Niestety kolega był innego zdania. Przede mną zawisło widmo kolejnego biegu do kapitanatu i obawa, że jak obudzę drugi raz miłego Pana, to już nie będzie dla mnie taki miły. Pan dał się ubłagać, że jak pokażemy stare winiety to nam to zaakceptuje. Tym razem miałem do pokonania krótszy odcinek, ale za to z przeszkodami, bo na mojej drodze do jachtu stały dwa pociągi. Kiedy po raz drugi wróciłem do budki, Pan zażądał umowy z mariną, opłaty podatku VAT od jachtu w Europie i umowy sprzedaży. Popatrzyłem na zegarek. Minęła północ, czyli jak nic trzeba będzie biec po raz trzeci po listę załogi, bo mamy nową datę. Zażądałem od Najjaśniejszego, że tym razem, to on będzie dla zdrowia pokonywał ten odcinek. Moja irytacja Panem zaczynała sięgać zenitu i zacząłem podniesionym głosem pytać czego jeszcze od nas chcę? Do tego dochodził totalny brak jego znajomości angielskiego. Otrzymał dokumenty, większość po francusku, z których nic nie rozumiał, ale nadal żądał dokumentu opłaty VAT. Kiedy wpływaliśmy do Chorwacji, pamiętam, że taki dokument mieliśmy, ale kto by o tym pamiętał po siedmiu latach. Pozostał już tylko blef i polska bezczelność. Podałem mu dokument opłaty transportowej, gdzie napisane było „tax” informując go, że to jest dokument opłaty VAT za nasz jacht. Nieistotnym wydawał się fakt, że na dokumencie widniała kwota tylko 61 euro. Poważna mina i zdecydowanie sprawiło, że Pan kiwnął głową i zaczął wypełniać swoją tabelkę w komputerze. Zobaczyliśmy światełko w tunelu. Równie dobrze mogłem mu podać przepis na psie żarcie po francusku, byle by były cyferki i napis TAX. Jego kolega z wielkim politowaniem i niedowierzaniem patrzył na tą ekwilibrystykę i chyba po cichu rozumiał dlaczego chcemy opuszczać Chorwację.
Wizyta trwała półtora godziny, ale byliśmy wolni i mogliśmy płynąć. Był jeden warunek. Już nie możemy wchodzić do żadnego chorwackiego portu.
Noc ciemna i księżyca niestety nie było, który zaspał na nasze wyjście kanałem śibennickim. A w nocy wiadomo, wszystko jest większe, groźniejsze i ma kły. Takie strachy nam nie obce i powoli przebrnęliśmy kanał. Potem kurs 190 i hejże na morze.
Kiedy minęliśmy wyspy i obraliśmy kurs 230, wiatr zaczął się zmagać. Wiało w porywach do 25 KN, ale morze zrobiło się niespokojne i zawitaliśmy na pokładzie króla Pawia. Cały następny dzień na zrefowanych żaglach mozolnie wspinaliśmy się pod włoskie wybrzeże. Mijając o poranku archipelag Pelagruza przywaliło nam mocnym szkwałem opadowym, który zsunął się z wysokich klifów, nad którymi wisiała biała czapa. Wyspa sprawiała wrażenie mrocznej i na pewno musiało na niej dochodzić do morderstw, gwałtów i rozbojów. Na wiatromierzu dochodziło do 36 węzłów, ale Caipirinha dzielnie szła i byłem z niej bardzo dumny. Z każdą następną milą wiatr słabł, a na policzkach załogi zaczęły występować rumieńce i była szansa na ciepły posiłek. Cieszyłem się z tej ostatniej ciężkiej doby, bo łódka pokazała nam, co musimy poprawić, a było tego sporo, a załoga bez słowa wychodziła na wachty mimo, że w duchu zadawali sobie pytanie: Co ja i po kiego tu robię?
W nocy mogliśmy zdjąć refy mimo, że Jugo nadal popychał nas na południowy zachód to jednak słabł.
W południe święta naszej konstytucji stanęliśmy w małej Leuce, na obcasie buta włoskiego by dotankować i zalać wodą puste zbiorniki. Po raz drugi Leuca przywitała nas sennie. Pierwszy raz byliśmy tu w 2015 roku. Włosi nie robili żadnych cyrków covidowych i bez problemu zatankowaliśmy wodę i paliwo oraz wykąpaliśmy się, co było jak zawsze w takich sytuacjach, odrodzeniem i gotowi byliśmy na kolejny skok. Chorwackim piwem uczciliśmy nasze święto i o 13:45 opuściliśmy Leucę, tym samym opuszczając na dobre Morze Adriatyckie. Wpływaliśmy na Morze Jońskie. Humory dopisywały, co chwilę odwiedzały nas delfiny, nasz cook zaczął nas rozpieszczać, a załoga nabierała apetytu. Oby tak dalej. Za nami 326 mil
Z pokładu s/y Caipirinha
Kapitan Ryszard Sobieszczański